Leszek Sosnowski: Szykuje się w tym roku wielki jubileusz: podobno 25 lat temu, w 1989 r., Polska odzyskała niepodległość, wolność, suwerenność… Pan prezydent jeździ po całej Polsce i intensywnie namawia do wielkiego świętowania 4 czerwca ćwierćwiecza powrotu niezależności. Nie będzie to jeszcze na razie dzień wolny od pracy, ale już święto. I w związku z tym mam pytanie: co my naprawdę mamy świętować tego 4 czerwca? Moim zdaniem, jako świadka tamtego czasu, możemy co najwyżej świętować rocznicę pewnego układu, „kontraktu stulecia”, jak określano jeszcze do niedawna częściowo wolne wybory do parlamentu, które odbyły się 4 czerwca 1989 r.
Prof. Andrzej Nowak: 4 czerwca 1989 r. wspominam jak najlepiej. Kiedy wieczorem sprawdzało się wyniki głosowania – to było wrażenie nawet pewnej euforii. W każdej prawie komisji wyborczej byli nasi obserwatorzy i przekazywali stopniowo obliczenia, które wskazywały na pełne zwycięstwo strony solidarnościowej. To był dzień, 4 czerwca, w którym podział był jednoznaczny: my i oni, nasza strona i tamta strona. I myśmy te wybory wygrali w sposób miażdżący.
Przypomnijmy, że wybory 4 czerwca do reaktywowanego Senatu były faktycznie wolne i na 100 miejsc aż 92 od razu w pierwszej turze przypadły naszym, a „oni” mieli – zero. W Sejmie dla bezpartyjnych, ale przecież nie tylko dla obozu solidarnościowego, przeznaczono zaledwie 35% miejsc, jednakże na 161 możliwych do zdobycia – 160 zostało od razu obsadzone posłami z list Komitetu Obywatelskiego, którzy wszędzie uzyskiwali świetne wyniki w granicach 60–89%. Natomiast pozbawieni konkurencji kandydaci koalicji rządzącej, która miała do obsadzenia w Sejmie aż 264 z góry gwarantowane miejsca, musieli spełnić tylko jeden warunek: przekroczyć próg 50% głosów ważnych; tyle powinni byli uzyskać, by zdobyć mandaty w pierwszej turze. Udało się to zaledwie trzem – to była kompromitacja. Kluczowa była lista krajowa – przeznaczona tylko dla dygnitarzy koalicji pezetpeerowskiej. 4 czerwca na 35 miejsc z tej listy jedynie 2 osoby przekroczyły próg 50%, a to dopiero legalizowało wybór. Niebywale pewni swego twórcy tej dość skomplikowanej ordynacji wyborczej nie przewidzieli w ogóle potrzeby drugiej tury wyborów dla listy krajowej.
To pokazuje skalę tego zwycięstwa. Szok nastąpił następnego dnia, kiedy ustami rzecznika Komitetów Obywatelskich Janusza Onyszkiewicza, a także Bronisława Geremka, przekazano nam, że źle zagłosowaliśmy. Że za bardzo pozwoliliśmy sobie na wolność, że naruszyliśmy pewien układ, który jest ważniejszy od tego, co zdecydowali wyborcy 4 czerwca. I dopiero wtedy, 5 czerwca, spojrzałem na to, co wydarzyło się dzień wcześniej, z zupełnie innej perspektywy. Nie z perspektywy euforii, wiary w wielką zmianę, tej wiary, której odzwierciedleniem były słowa Joanny Szczepkowskiej, wypowiedziane wtedy w telewizji, że „oto, proszę państwa, tego dnia skończył się komunizm”. 5 czerwca zorientowałem się, że PRL się nie skończył, że zostaliśmy jednak poddani pewnej manipulacji, że nasz wolny głos okazał się mniej ważny od układu zawartego wcześniej, przy okrągłym stole. Przykładem potwierdzającym tę przygnębiającą intuicję 5 czerwca stały się instrukcje wysyłane wtedy ze sztabu Komitetów Obywatelskich i od władz „Solidarności”, które nakazywały, aby w biuletynach „Solidarności”, w ulotkach nie eksponować w ogóle zwycięstwa naszej strony nad „nimi”, w ogóle nie przeciwstawiać i nie dzielić na „nas” i „nie nas”. Żeby w żadnym razie nie używać popularnego wtedy hasła „śmierć komunie” (przecież nie ludziom! – tylko systemowi). To były oficjalne instrukcje.
Tak, ale to można by jeszcze uznać za niechęć do jakiejś totalnej konfrontacji, za obawę przed zemstą komunistów, za przejaw dobrej woli chrześcijańskiej…
Masz rację, ale czy naprawdę groziła totalna konfrontacja – to jest pytanie. Czy totalną konfrontację miała wywołać prosta akceptacja wyniku wyborczego, który – powtórzmy – odrzucił listę krajową? To była specjalna lista, zarezerwowana przy okrągłym stole dla najważniejszych, wybranych funkcjonariuszy aparatu partyjno-państwowego: 35 miejsc dla osób, które, jak zakładano, na pewno dostaną się do Sejmu, bo przecież wystarczyło, żeby otrzymali 50% i jeden głos. Okazało się, że tylko dwóch kandydatów partyjnej elity przekroczyło tę barierę i to o włos – to byli profesorowie Mikołaj Kozakiewicz (ZSL) i Adam Zieliński (PZPR) – a reszta przepadła sromotnie. Pojawił się problem następujący: czy szanujemy wynik wyborczy, czy zmieniamy reguły wyborów w ich trakcie, żeby dotrzymać układu okrągłostołowego? I tu, od razu na wstępie do tzw. III RP, nastąpiło podważenie najbardziej fundamentalnej zasady demokracji parlamentarnej: zmieniono reguły wyborów w ich trakcie, po pierwszej turze, a przed drugą. Stwierdzono, że „lud” źle zagłosował i to tak źle, że trzeba natychmiast zmienić regulamin wyborczy. I chociaż te 33 nazwiska z listy partyjnej przepadły, to mamy jeszcze raz głosować na kandydatów wskazanych raz jeszcze przez stronę partyjną, żeby zgadzał się rachunek ustalony przy okrągłym stole.
Władze PRL-u zdawały sobie sprawę z niewielkiego poparcia, jakie mają w społeczeństwie, dlatego intensywnie wykorzystywały propagandę do narzucenia mu swojej wizji świata. Na zdjęciu instalacja propagandowa na Rynku Głównym w Krakowie, 1 września 1964 r. Fot. Adam Bujak W drugiej turze nie byli ci sami kandydaci? Nie, nie, inni, inne nazwiska, to się zmieniło, ale to nie ma znaczenia, chodziło o to, że jeszcze raz wyznaczała je strona partyjno-rządowa. Chodziło, najkrócej mówiąc, o to, żeby zgadzał się rachunek ustalony nie przez kartkę wyborczą, wrzuconą przez Nowaka, Kowalską czy Malinowskiego, ale rachunek wcześnie ustalony bez dyskusji ze społeczeństwem. Powiedzmy tu, co ten rachunek dawał stronie partyjnej, bo to jest ważne; dlaczego oni tak walczyli o te 33 miejsca. Przecież nie chodziło tylko o konkretne 33 osoby, lecz o to, co potem można było osiągnąć lub nie; oni tak naprawdę, nie mając tych 33 miejsc tracili większość w Zgromadzeniu Narodowym (Sejm plus Senat). Otóż to. Właśnie na tym polegał problem, że wobec tej ogromnej porażki, jaką 4 czerwca ponieśli rządcy PRL-u, osobiście Jaruzelski i Kiszczak, od razu pojawiły się też oznaki załamania wewnątrz samego PZPR-u, a zwłaszcza partii sojuszniczych. Skoro przegrywamy, to może przejdziemy do obozu zwycięzców – tak myśleli nie tylko niektórzy posłowie i funkcjonariusze ZSL-u i SD, ale nawet niektórzy działacze PZPR-u. Byli załamani. I to był wielki problem – trzeba było szybko przywrócić stronie partyjnej poczucie przewagi – musieli pokazać wszystkim: my ciągle kontrolujemy wydarzenia. Lud wrzucił swoje karteczki 4 czerwca, ale to my ciągle decydujemy o tym, jak będzie wyglądała Polska.
Lud wrzucił, a my wyciągamy?
Tak, można by tak powiedzieć. Elementem przywracania kontroli stało się następnie wystąpienie Jerzego Urbana. 12 czerwca w telewizji ujawnił, że częścią umowy okrągłego stołu było zagwarantowanie generałowi Jaruzelskiemu fotela prezydenta, który to fotel ma być obsadzony w drodze głosowania przez Zgromadzenie Narodowe. Dlatego trzeba zagłosować jeszcze raz na kandydatów wskazanych przez partię na liście krajowej – żeby zapewnić wybór Jaruzelskiego. Oczywiście Urban zagrał we właściwy sobie sposób, żeby skompromitować stronę solidarnościową, a w każdym razie jej reprezentację przy okrągłym stole. Pokazał ludziom: wyście sobie głosowali, a myśmy i tak już dawniej wszystko ustalili. Mogliście się cieszyć parę dni, ale i tak Jaruzelski będzie prezydentem, bo myśmy to dogadali z waszymi liderami. No, to oczywiście zadziałało jak uderzenie obuchem na tych, którzy wierzyli w demokrację, w wolny wybór, w wolność i suwerenność Polski.
Ta postawa Urbana i w ogóle całego bloku partyjnego znalazła niestety akceptację, częściową przynajmniej, wśród przywódców obozu solidarnościowego. Tymczasem wiemy, jak wyglądał wtedy nasz kraj, wiemy, jak wyglądało społeczeństwo – czerwona jego część była już totalnie zmarginalizowana. Moim zdaniem już przy okrągłym stole układ był nieuczciwy, bowiem nie odzwierciedlał nawet w przybliżeniu nastrojów społecznych. 161 miejsc w sejmie dla posłów obozu patriotycznego, to było wówczas co najmniej o 230 za mało.
Układ był z założenia niesuwerenny i to jest stwierdzenie, które musi paść przy każdym przypomnieniu 4 czerwca 1989 r. Te wybory oznaczały skonsumowanie, jeżeli można tak powiedzieć, umowy z założenia nie przyznającej społeczeństwu, narodowi suwerenności. Umowa pozwalała społeczeństwu, narodowi, zagłosować tylko w pewnych, ściśle ograniczonych ramach…
Jest to tylko część artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.