Leszek Sosnowski
Wyścig starożytnych kwadryg. Fot. pilotrezydentgrecja.blogspot.com „Jestem bardzo zadziwiony, że tak wiele tysięcy dorosłych mężczyzn ogarniętych jest dziecięcą pasją patrzenia na galopujące konie i mężczyzn w rydwanach”. Pliniusz Młodszy (61–113)
Różne są katastrofy; susze, potopy, wybuchy wulkanów etc. Są też katastrofy na stadionach. Wszystkie są od wieków wykorzystywane w grach politycznych.
Tego dnia nad Konstantynopolem chmury się rozproszyły i zapowiadał się dzień pogodny, choć chłodny. Katastrofy nic nie zapowiadało. W połowie stycznia w tamtej części Europy daleko jest do letnich upałów. Jednak na wielkim hipodromie sąsiadującym z pałacem cesarskim miało być gorąco. 13 stycznia rozpoczęły się tam wielkie wyścigi dwu-, cztero-, a nawet sześciokonnych rydwanów, które były wówczas najpopularniejszym sportem, znacznie popularniejszym niż dziś piłka nożna. Zarobki najlepszych woźniców były oszałamiające, zdecydowanie wyższe niż obecnie futbolistów, choć ci ostatni zarabiają przecież niemało, a najlepsi z nich szybko potworzyli fortuny (niektórzy jeszcze szybciej je zmarnowali…). W starożytnym Rzymie majątek takiego np. Gajusza Apulejusza Dioklesa (ur. 104–zm. po 146), który startował w wyścigach do 42. roku życia, szacowany jest wg dzisiejszych przeliczników – aż się wierzyć nie chce – na 15 miliardów dolarów! I lepiej, żeby tego nie czytali współcześni futboliści, bo zażądają jeszcze wyższych stawek…
W VI w. główny nurt życia nie toczył się już w Rzymie, lecz właśnie w Konstantynopolu, ale wyścigi rydwanów, gdziekolwiek były rozgrywane, wciąż przyciągały olbrzymie tłumy. Największy stadion rzymski, Circus Maximus, mógł pomieścić 250 tys. widzów! Tymczasem 13 stycznia 532 r. w Konstantynopolu kilkadziesiąt tysięcy osób podzielonych na dwa obozy – Niebieskich i Zielonych – od wczesnego rana zmierzało na przylegający do cesarskiego pałacu hipodrom. Ludzie zaopatrzeni byli w solidną wałówkę, ponieważ zawody nie trwały dwie godziny, jak dziś w futbolu, ale co najmniej jeden dzień; odbywało się wiele gonitw.
Tego dnia było o tyle inaczej niż zazwyczaj podczas takich zawodów, że tłum od początku był ewidentnie podminowany politycznie; co i rusz leciały obelgi w stronę cesarza Justyniana, który tradycyjnie obserwował wyścigi ze swej loży. Uczestnictwo w wydarzeniach sportowych już wówczas należało do elementów sprawowania władzy. Niebiescy i Zieloni wyjątkowo zgodnie i agresywnie wygrażali cesarzowi, który niedawno znacznie podniósł podatki. Na wrogich okrzykach się nie skończyło; podczas 22. gonitwy wszyscy zaczęli skandować „nika, nika!” (stąd w historii określenie „powstanie Nika”), co znaczyło zarówno „naprzód!”, jak i „po zwycięstwo!”. I wtedy tłum ruszył na pałac. Było jasne, że ludzie są przez kogoś inspirowani i sterowani. Wywołano pożar, który bardziej niż siedzibie władcy zaszkodził sąsiedniej świątyni, słynnej bazylice Hagia Sophia. Justynian schronił się za murami. Walki trwały na stadionie i przed pałacem pięć dni. W końcu ktoś na dworze cesarskim wpadł na pomysł, aby wykorzystać tradycyjną wrogość Niebieskich i Zielonych. Po kryjomu skontaktowano się z nieformalnymi przywódcami Niebieskich, którym kibicował od dawna także cesarz, i z pomocą marnego worka złota przekonano ich, by rozeszli się do domów. Doszło do katastrofy, bo z samymi Zielonymi gwardia cesarska już sobie poradziła; wyrżnięto na miejscu ponoć 30 tys. osób!
1.
Katastrofalna powódź w środku września tego roku, istny potop, szybko przysłoniła wydarzenia tegorocznej olimpiady w Paryżu. A były to igrzyska sportowe o niespotykanym dotąd – chyba od czasów powstania Nika w 532 r. w Konstantynopolu – podkładzie politycznym i ideologicznym. Nie powinny pójść w niepamięć. Nie mogą nam pozostać w głowach wspomnienia dotyczące jedynie zmagań zawodników, bowiem sport od dawna, a może od zawsze, jest nie tylko zabawą, sposobem spędzania wolnego czasu, którego nb. ludzie w cywilizacji zachodniej mają coraz więcej i więcej. Sport to potężne zjawisko społeczne i narodowe, wrośnięte głęboko w wiele dziedzin życia. M.in. dlatego oddanie jego sterów w ręce tak agresywnego i prymitywnego (ale jakże posłusznego i zdyscyplinowanego) jegomościa jak obecny minister sportu Sławomir Nitras należy uznać za fatalną decyzję (jedną z bardzo licznych fatalnych decyzji koalicji 13 grudnia).
Sport i polityka? Przecież politycy zgodnym chórem, niezależnie po której stronie sceny stoją, kategorycznie stwierdzają, że sportowcy nie mają prawa mieszać się do polityki. Odwrotnie – jak najbardziej. To wszystko oczywiście kamuflaż w celu uczynienia ze sportowców posłusznych baranków, a jeszcze lepiej – zaprzęgniętych do politycznych rydwanów rumaków. Sytuacja dziś jest taka, że politycy co prawda krzyczą, by zawodnicy nie mieszali się do polityki, ale krzyczą tak tylko dopóty, dopóki dany sportowiec nie opowie się po ich stronie. Bo wtedy to już co innego, wtedy taki wyczynowiec powinien się wypowiadać – a właściwie: opowiadać – jak najczęściej.
„Politycy wymiatają normalność”. Rys. Ewa Barańska-Jamrozik Tymczasem widzimy, że w naszych czasach politykiem może zostać byle kto, byle matołek, o ile tylko potrafi gadać jak nakręcony, najlepiej przy tym pokrzykując. Natomiast do polityki nie mają prawa mieszać się nawet najmądrzejsi przedstawiciele społeczeństwa, nawet najinteligentniejsi. Wprost przeciwnie, właśnie tacy – zgodnie z duchem demokracji socjalistycznej, liberalnej lub walczącej – powinni milczeć.
Nie mają prawa mieszać się też przedstawiciele Kościoła, nawet ci najbardziej zaangażowani w sprawy państwa i narodu. Nie mają tego prawa artyści, nie mają go wojskowi, choć w razie potrzeby mają oddawać życie również za polityków, choćby najgłupszych. A nauczyciele – do szkół, nie do polityki! A chłopi do pługa i traktora – nie do polityki! Gospodynie domowe – do garów, nie do polityki! Itd., itd. Nie mieszać się, bo przecież oznaczałoby to de facto – kontrolę. Głosujmy na nich, to wystarczy, jeśli chodzi o nasz kontakt z polityką. Ma być ona bowiem panią samą dla siebie, udając tylko, że jest dla nas wszystkich. Przecież tacy trochę inteligentniejsi osobnicy mogliby, nawet niechcący, wykazać nieuctwo i zadufanie polityków każdej opcji. Ci zaś nie czują się ani ciemni, ani pyszni, czują się powołani do autorytatywnego kierowania każdą dziedziną życia, zachowują się, jakby posiedli wszystkie mądrości świata.
Wszystko to powoduje, że nie są oni w stanie myśleć samodzielnie. Wystarczy im, jak pomyśli za nich przywódca, a oni zajmą się intensywnym powielaniem jego koncepcji i decyzji. To by jeszcze nie było najgorsze, gdyby nie fakt, że doszliśmy do takiego momentu historii, że przywódcy w olbrzymiej większości to także durnie, choć cwane, oraz egoiści i egocentrycy zgrywający dobrodziejów ludzkości. To nie są ludzie, którzy mają samodzielny ogląd świata oraz prezentują szlachetne postawy. Jeśli chodzi o poglądy, o idee, nie tworzą nic własnego, lecz dostosowują się do trendów. Np. genderowych. A trendy te wyznaczają inni, nie tak widoczni i na pewno nie wybierani w demokratycznych głosowaniach. To ci, którzy posiadają największe media, mass media lub wielkie grupy publikatorów, a więc w sumie kilka osób. Oni mają największą władzę w tym niemałym fragmencie świata, który zarządzany jest systemem demokratycznym. To zresztą logiczne, bowiem demokracja zasadza się na opinii publicznej, tę zaś kształtują publikatory wszelkiej maści. I dlatego nie potrzeba próbować manipulacji samymi wyborami, wystarczy wcześniej sterować opinią społeczną, a sam moment głosowania będzie już tylko efektem tego sterowania. W dobie pełnej cyfryzacji życia okazało się to zdecydowanie łatwiejsze, niż dawniej przypuszczano. To, co miało być niezwykłym postępem, olbrzymim skokiem ku wolności – internet i media społecznościowe, okazuje się drogą do zniewolenia mas. Demokracja dogorywa dzięki mass mediom.
Oczywiście zdarzają się politycy inteligentni, z szeroką wiedzą, samodzielnie myślący, ale mają niesamowite trudności z przebiciem się. Jest ich zdecydowanie za mało. Budzą zazdrość i niechęć, nawet zawiść, także we własnych szeregach. Chcąc funkcjonować w polityce, rezygnują w końcu z własnych poglądów, z własnych ocen, poddają się ogólnemu nurtowi i tak płyną nie wiedząc dokąd, coraz bardziej sfrustrowani. Nie dopracowali się też mediów działających na szerszą skalę, które byłyby skłonne ich popierać.
Nie mniejszym problemem jest fakt, że regionami, państwami, światem rządzą ludzie bez moralności. Moralność została obśmiana, wyszydzona, uchodzi za przejaw słabości lub nawet niedostatek rozumu. Powiedzieć o polityku, że nie kieruje się zasadami moralnymi, szlachetnością i honorem, oznacza – pochwalić takiego osobnika. To właśnie mass media wmówiły ludziom, że dobry polityk taki ma być: cyniczny, przewrotny, kłamiący. Oto najnowszy przykład z naszego podwórka – pewnego zagadkowego indywiduum funkcjonującego od dawna w polskiej polityce. Nazywa się Bogdan Klich.
Jegomość ten właśnie zrezygnował z bycia senatorem na rzecz bycia ambasadorem. Nie byle gdzie: w USA. W Polsce jest jednak taka procedura, że ambasadora musi zatwierdzić prezydent. Tymczasem Andrzej Duda oświadczył, że Klicha nie akceptuje. Cóż to jednak za problem dla nowej polskiej władzy? Wycofano prawomocnego ambasadora do Warszawy i mianowano Klicha chargé d’affaires (czyli zastępcą) i w ten sposób będzie kierował on polską placówką jakby nigdy nic. Ot, taka faryzejska interpretacja prawa w wykonaniu ludzi kroczących przez świat ze sztandarami z napisem „Niech żyje państwo prawa!”. Cała ta władza działa wg zasady, że jak komuś, kto im podpadł, nie da się przywalić kijem, to trzeba go rąbnąć pałką. To oczywiście jedna z głównych zasad unijnej praworządności i współczesnej demokracji, tej rodem z totalitaryzmów. Taką „demokrację” trzeba brać w cudzysłów.
Bogdan Klich kilka dni temu został zapytany o swoją nową posadę na antenie publicznego Radia Kraków. Radio to poprzedniej władzy szkodziło jak mogło, choć nie mogło zaszkodzić tyle, ile by chciało. Teraz natomiast uprawia ekwilibrystykę, żeby nie zaszkodzić koalicji 13 grudnia. Celuje w tym niejaki red. Bańka, który przeprowadza perfidne rozmowy z politykami; tym razem z quasi-ambasadorem Klichem. Zadaje niby trudne pytania, ale tylko po to, aby czerwoni politycy mogli się wybielić. Politykom prawicy, gdy zaczynają krytykować lewactwo, przerywa wypowiedzi. Ale nazywa się to, że rozmawia ze wszystkimi. Nie zapytał jednak, czy Klich rozliczy się z katastrofy smoleńskiej, podczas której był przecież ministrem obrony narodowej. W zamian za to zapytał nowego chargé d’affaires w Waszyngtonie, bardzo grzecznie, co będzie, jeśli Trump wygra wybory. Co wówczas będzie z polskim przedstawicielstwem, ponieważ Klich zasłynął tym, że w mediach zmieszał byłego prezydenta z błotem; sprawa była głośna.
Quasi-ambasador oświadczył bez żenady, że on występuje w różnych postaciach; jakby miał jakieś nadprzyrodzone właściwości metamorfozy. I dlatego poprzednio wypowiadał się jako parlamentarzysta, a teraz, po przeistoczeniu, będzie funkcjonował jako zupełnie inny człowiek, jako dyplomata. „Na tym polega polityka” – oświadczył (sic!). Czyli polega na dwulicowości, na kłamstwie. Prowadzący rozmowę redaktor, zamiast zaprotestować, żeby oszukaniec nie robił wody z mózgu słuchaczom, spokojnie zaakceptował jego „rozumowanie”… Tak właśnie media wspierają demoralizację polityki, i nie tylko polityki, lecz całego życia społecznego; poprzez bratanie się z ludźmi pozbawionymi choćby najskromniejszej potrzeby mówienia prawdy, poprzez lansowanie takich typów.
Sprawa Klicha jest poważniejsza niż się wydaje. Bo przecież on jedzie do USA nie dlatego, że nagle zmienił poglądy na temat Trumpa, ale dlatego właśnie, że ich nie zmienił. On jedzie tam przed wyborami prezydenckimi, aby podjąć stosowne działania wśród Polonii amerykańskiej, mające na celu niedopuszczenie do zwycięstwa Trumpa. Miliony głosów naszych rodaków to nie bagatela.
***
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.