DUALIZM WIDZENIA I SZTUKA PATRZENIA. NOWE ZASTOSOWANIE TEORII WZGLĘDNOŚCI. NOŚ SZKŁA! Rys. Ewa Barańska-Jamrozik
Cierpliwość Pana Boga może się wyczerpać
Leszek Sosnowski
Cesarz Wespazjan (ur. 9 – zm. 79) zapisał się w historii jako zdolny wódz i rozsądny władca. Przede wszystkim wzmocnił granice imperium i uregulował finanse Rzymu. A jak państwo reguluje swoje finanse? Od wieków zawsze tak samo: obciążając obywateli wciąż nowymi podatkami, wykazując na tym polu niezwykłą, do dziś zaskakującą kreatywność. Nie inaczej było z Wespazjanem, człowiekiem inteligentnym, a nawet dowcipnym. Nie posunął się co prawda do tak drastycznych środków jak jego poprzednik Kaligula, który w ważniejszych punktach miasta porozstawiał żołnierzy z gołymi mieczami w ręku. Ściągali oni podatek bezpośredni: prosto od przechodniów, którzy ulegając argumentowi miecza i wizji powrotu do domu bez głowy, wrzucali do podstawionych mis wszystko, co przy sobie mieli, nawet ostatni grosik. Wespazjan wpadł natomiast na pomysł opodatkowania toalet publicznych, których w starożytnym Rzymie funkcjonowało naprawdę dużo. Były zdobione, kolorowe i płatne, bez żadnych przegródek, kabin, parawanów – panowała atmosfera prawdziwej wspólnoty. Wokół szaletów zawsze był wielki ruch, bo niewielu miało ubikacje w domu; była to wówczas bardzo kosztowna instalacja, choć Rzym był już skanalizowany.
Toalety stanowiły ośrodki nie tylko załatwiania potrzeb fizjologicznych, ale także wymiany myśli i oczywiście plotek. Niektórzy usiłowali załatwiać tam nawet interesy, nie bacząc na mało sprzyjający negocjacjom zapach. Na odtworzonych malunkach widać Rzymian w różnym wieku siedzących na długiej kamiennej ławie z otworami. Bywa, że osobników starających się zaspokoić swe potrzeby fizjologiczne, i nie tylko, jest kilkunastu na raz. Wespazjan te właśnie przybytki ulgi opodatkował, co oburzyło nawet jego syna Tytusa. Gdy ten czynił mu wyrzuty, cesarz wziął garść pieniędzy i podsunął mu pod nos, pytając: śmierdzą? Nie – odpowiedział zgodnie ze stanem faktycznym Tytus. No widzisz, ripostował ojciec, a pochodzą z uryny. Tak zrodziło się jedno z najsłynniejszych w dziejach powiedzeń: pieniądze nie śmierdzą – pecunia non olet.
Morał tej historii stał się na wieki całe podstawą do rozważań może nie ekonomicznych, ale na pewno etycznych. Mało kto pamiętał później rodowód sentencji, ale jej treść prowokowała nieustannie do dyskusji. Nie inaczej jest dziś. Bo choć pieniądz nie śmierdzi, tak samo jak się nie poci, nie krwawi, nie płacze, to jednak przywodzi ludzi do nieszczęść, a narody do upadku. Może też być pomocny, owszem – pytanie w jakich okolicznościach.
1.
Czy pieniądze uczynią nas lepszymi ludźmi? Wiadomo, że nie. Nie znaczy to wcale, że trzeba być obojętnym na stan swoich finansów albo być niegospodarnym – nie o to chodzi. Chodzi o to, co w naszym życiu jest numerem dwa, co numerem jeden, albo co w ogóle znika z obszaru naszych zmagań z losem, z pola naszych zainteresowań. A właśnie coś ważnego znika, coś tracimy.
Może to być strata osobista, ale może być i narodowa. Są to zresztą, moim zdaniem, sprawy nierozerwalne. Mówi się, i całkiem słusznie, że państwo może w sensie materialnym stać się naprawdę bogate tylko bogactwem swoich obywateli. Tak samo państwo będzie mocne duchowo tylko wiarą, sumiennością i patriotyzmem poszczególnych swoich mieszkańców; jeśli te uczucia, te poglądy nie goszczą w sercach i umysłach większości jednostek, naród traci swe siły witalne oraz tożsamość. Wówczas zaś musi iść na posługi do innych. Dopiero wielka rzesza osób (bo nie wszyscy, to nierealne) stawiających na pierwszym planie wartości niematerialne pozwala na trwanie narodu – nawet w biedzie, nawet w czas wojny, nawet w niewoli. Wiemy to najlepiej z własnej historii. Dlatego i teraz walka z Polską toczona przez siły zewnętrzne, która jako taka nie jest niczym nowym, ukierunkowana została właśnie na osłabienie morale narodu.
To jest cel numer jeden ataku, bo tak wschodni, jak i zachodni grabieżcy przekonali się, zrozumieli, że inaczej nie mają szans na trwałe zwycięstwo w walce z nami. Nie szczędzą zatem środków materialnych, by wyeliminować, a co najmniej poważnie osłabić, niematerialną siłę Polaków, by zrobić wyłom w naszych duszach. Jak zwykle znajdują w tym sojuszników wewnątrz kraju, sojuszników dwojakiego rodzaju: świadomych i nieświadomych skutków swoich działań. Nie sposób tego policzyć, ale mam wrażenie, że tych drugich jest, na szczęście, zdecydowanie więcej. Na szczęście, ponieważ mogą oni szybko i łatwo przyjść do zrozumienia, jeśli tylko nie będzie im się mącić obrazu faktycznego stanu rzeczy. A mąci się; robią to nie tylko mainstreamowe media, ale również niektórzy patrioci – w dobrej wierze, sądząc, że pieniądz faktycznie nie śmierdzi.
Wartości niematerialne absolutnie nie wykluczają tych materialnych. Powiem więcej; nie powinno być między nimi sprzeczności, wymagają koegzystencji, ale z zachowaniem kolejności rzeczy. I o tym jest ten tekst.
2.
Dzieci i wnuki są wielką radością, nadzieją i wartością – czy można jednak przeliczać je na pieniądze? Głupie pytanie, powie niejeden. No nie wiem, czy takie głupie, skoro sposobu na wydźwignięcie się z wieloletniego już niżu demograficznego nieustannie upatruje się głównie w poprawie kiepskich warunków bytowania. Te warunki za rządów PiS-u naprawdę się poprawiły – i bardzo dobrze! – ale liczba urodzeń jednak nie wzrasta. Pisze o tym szczegółowo, a w zasadzie alarmuje, kilkanaście stron dalej doświadczony profesor ekonomii i zarządzania, a przy tym ojciec i dziadek, Artur Śliwiński. Dowodzi, że pieniądze nie tylko szczęścia, ale i dzieci nie dają. Dużo gorzej bywało, a dzieci się rodziły; coś straszniejszego niż wojna trudno sobie wyobrazić, a jednak dzieci, choć w mniejszej liczbie, przychodziły na świat.
Nic nie potwierdza teorii, że bogacenie się sprzyja dzietności – raczej wprost przeciwnie! Nie chcę przez to, broń Boże, powiedzieć, że Polacy nie powinni się bogacić. Powinni i to jak najszybciej. Ale nie mogą, nie wolno im zapominać o ideałach, o Ojczyźnie, o pięknie rodziny, o wspólnocie narodowej, o tym, ile trwałej radości daje życie, także poświęcenie, dla innych. Nie wolno im zapominać o tych wartościach, które bez względu na sytuację materialną nie przemijają. I nie wolno Polaków żadnymi sposobami skłaniać do tego zapominania. A czyni się to malując wizje kolejnych dopłat, ulg, plusów, rosnących średnich krajowych itp. bez podbudowy ideowej, bez akcentowania chrześcijańskiego światopoglądu.
Niemcy na przykład niewątpliwie są krajem bogatym, mają bardzo rozbudowany system świadczeń socjalnych, więc powinni mieć najwięcej dzieci, a co mają? Dno demograficzne – muszą posiłkować się imigrantami, udając przy okazji, że nagle zmieniła się ich natura z oprawców na wybawców. Od lat za to osiągają świetne wyniki w europejskich statystykach w wizytowaniu domów publicznych.
W Polsce w 2020 r. urodziło się najmniej dzieci od czasów zakończenia II wojny światowej; tzw. deficyt demograficzny wyniósł 140 tys. To też zaskoczenie, bowiem spodziewano się, że w okresie pandemii, gdy młodzi ludzie będą mieli więcej wolnego czasu, przeznaczą go na płodzenie dzieci. Nic z tego. Czas wolny przeznaczyli, jak zwykle, na rozrywkę, mimo iż kina, puby itp. były od kwietnia zamknięte…
Śmiem powiedzieć, że bez zdecydowanego powrotu do polskości, bez odwołania się do najgłębszych tradycji, do chrześcijańskich wartości, dzietność w Polsce nigdy nie wzrośnie. A rządy przejmą cwaniacy, którzy od dawna już kombinują, że liczbę ludności można podnieść sprowadzając do kraju imigrantów z najuboższych części świata, z kręgów kultur zupełnie nam obcych. Wbrew teologii Angeli Merkel jest to działanie antychrześcijańskie, ponieważ osłabia bardzo te kraje, z których ubodzy przybywają do Europy. Imigracja osłabia pozostawione na pastwę losu rodziny; porzucani są starsi, słabsi, dzieci, a najsilniejsi wyruszają w niebezpieczną podróż kruchymi łodziami przez morze. Nie czyniliby tego, gdyby funkcjonowała prawdziwa pomoc dla nich w ich krajach, gdyby mieli nadzieję na ich odbudowę. Tymczasem nie ma żadnej koncepcji pomocy strukturalnej w ich ojczyznach, koncepcji rozwoju gospodarczego.
3.
Do młodych ludzi nie wolno dziś mówić, że mają jakieś obowiązki, nawet wobec siebie, a co dopiero wobec narodu. Im nie wolno się przepracowywać, muszą dużo odpoczywać. A jak już zmęczą się tym odpoczynkiem, powinni się relaksować. Taki styl życia podpowiadają im media, wszechobecna reklama, filmy, a nawet niektórzy pedagodzy. Programy nauczania muszą być tak skonstruowane, żeby młodzi w żadnym razie się nie przeforsowali i nie zestresowali (nauczyciele też). Najważniejsze, żeby zrozumieli, iż po pierwsze – nie wolno używać słowa „Murzyn”, a po drugie – mają niepewną płeć i muszą ją sobie dopiero wybrać spośród 57 uchwalonych przez ONZ. Bo płci teraz bez liku, nie dwie staromodne jak dawniej; jak się je uchwala, to nikt z żadną się nie rodzi. Jedyne, co młodzi powinni mieć perfekcyjnie wyuczone, to masturbacja, którą należy ćwiczyć od przedszkola, zgodnie z pisemnymi, szczegółowymi zaleceniami WHO (przypomnę: chodzi o Światową Organizację Zdrowia – sic!), rozesłanymi po całym świecie zachodnim. Pedofile i inni dewianci, którzy to zalecili, oczywiście znajdują się także w gremiach wyrokujących opinie w kwestii pandemii koronawirusowej. Czyż nie piękny mamy świat?
Nowy Ład, jeśli miałby być naprawdę nowym ładem, powinien w pierwszym rzędzie uładzić wspomniane tu paranoje oraz wiele innych nie wspomnianych. Przynajmniej w swoim kraju. Jestem święcie przekonany, że byłoby to w świecie zachodnim początkiem lawiny powracającej normalności. Ktoś pierwszy musi w końcu głośno zawołać: król jest nagi! Jeśli nie Polska, jeśli nie nasza prawicowa władza, to kto? Będziemy mieli potem wdzięczność (rzecz jasna nie dozgonną) innych narodów, gdzie normalność też została stłamszona. Wdzięczność za to, że znalazł się wreszcie ktoś odważny i czystą głupotę nazwał czystą głupotą, a zło złem.
Ale jest wiek XXI i my mamy się lękać, a nie okazywać odwagę. Mamy się bać, że przez trwanie przy normalności i sprawdzonych przez wieki wartościach stracimy trochę mamony. Że krzywym okiem popatrzą na nas dobrodzieje z Brukseli i Berlina. I to na razie działa! Pierwszy raz od tysiąca lat naszą cechą narodową staje się strach!
Z dewiacjami cywilizacyjnymi obecnie rządzący byli skłonni walczyć, owszem, przynajmniej tak wynikało z ich wypowiedzi, gdy byli opozycją. Zresztą dlatego wygrali wybory w 2015 r. Jednak z biegiem kadencji ich wojowniczość, o dziwo, słabła. Polska rosła w siłę materialnie, obywatele także, naprawdę dobrze się gospodarowano, czemuż więc było odpuszczać? Czemu decydenci z Nowogrodzkiej nie poszli za ciosem?! Przyznam się, że nie mogę tego odżałować… Teraz przeciwnik bardzo się rozzuchwalił, umocnił i walka jest trudniejsza – na pewno jednak nie wygra się jej poprzez nieustanne wycofywanie się.
Na przykład, gdzie byśmy dziś się znajdowali po spolonizowaniu od razu mediów! Przy zdrowym układzie publikatorów pozbawionych wpływów targowicy zera polityczne pozostałyby zerami, a nie wdzierałyby się np. do Pałacu Prezydenckiego. Przy takiej skompromitowanej, pozbawionej przywództwa, uczciwości i rozumu opozycji nasza przewaga w następnych wyborach mogła wynosić 80 proc. do 20 proc. albo i lepiej. Zamiast tego przyszła klęska w Senacie – pierwsze surowe napomnienie. Czy ktoś jednak potraktował je poważnie? Czy ktoś za to odpowiedział? Czy ktoś się zastanowił, gdzie skręca prosta dotychczas droga? Kto przestawiał wajchę? Stawiam te pytania i wiem, że raczej nikt mi nie odpowie… Choć na pewno nie są to pytania retoryczne.
Nieuzasadniona łagodność wobec przeciwnika (bo nie wobec swoich) oraz odpuszczenie spraw ducha i światopoglądu są według mnie przyczyną mocnego zachwiania pozycji obozu rządzącego. Nastąpiło osłabienie postawy patriotycznej i konserwatywnej Zjednoczonej Prawicy, czego nie rekompensują ewidentne sukcesy gospodarcze. To się wyczuwa i to widać na tzw. dole. Czy jednak wędrując po kraju i promując Nowy Ład premier Mateusz Morawiecki jest w stanie to dostrzec? Bardzo wątpię. Otaczający go lokalni działacze nieskłonni są do żadnej krytyki, bo wiedzą, po co do nich przyjeżdża: po akceptację.
W ogóle mało kto z naszych chce słuchać, że coś zgrzyta. Wielu, gdy usłyszy nawet coś lekko krytycznego, odbiera to bardzo osobiście i się burmuszy. Pojęcie konstruktywnej krytyki praktycznie nie istnieje. Bardzo to niedobre zjawisko, bo krytyka ze strony opozycji i mainstreamu nie jest konstruktywna, najczęściej tylko złośliwa, oparta na kłamstwach, przeinaczeniach, ukierunkowana na walkę wyborczą, i to prymitywną. Dobro Ojczyzny mają w pogardzie, patriotyzm przestali już nawet pozorować. Natomiast krytyka z własnych szeregów może tylko pomóc.
4.
Tymczasem krytyka we własnych szeregach nie jest ani łatwym, ani bezpiecznym zadaniem. Głównie dlatego, że jest często i niepotrzebnie odbierana jako nagana, a nie podpowiedź; lepsza czy gorsza, ale tylko sugestia wynikająca z tego samego zatroskania. Idzie o zatroskanie albo osobisty niepokój, tak jak w tym artykule, wynikający z tego, że autorzy Nowego Ładu niczym diabeł święconej wody unikają odniesień do warstwy duchowej człowieka. Chrześcijański światopogląd, choć przecież dominujący wśród Polaków od tysiąca lat, jest dla nich pojęciem surowo zakazanym. Celem Nowego Ładu jest podniesienie dobrobytu mieszkańców nadwiślańskiej krainy. I tyle. Koniec, kropka. Krótkowzroczna wizja.
Pytanie bowiem jest takie: czy można realizować jakąkolwiek materialną rozbudowę kraju – i to przygotowaną z tak wielkim rozmachem jak Nowy Ład – w oderwaniu od idei, od światopoglądu, od spraw ducha? Niektórzy sądzą, że można, że jest to nawet konieczne. Nie zdają sobie wszakże sprawy, że oni, tak niby neutralni, też prezentują, i to z żelazną konsekwencją, pewien światopogląd – mianowicie całkowicie ateistyczny. Twierdzenie bowiem, że bezbożność jest pojęciem i zjawiskiem neutralnym, ma charakter absurdu. W czymże to wiara w nieistnienie Boga może być lepsza od wiary w Jego istnienie? Czemuż to lepsze ma być wielbienie tzw. neutralności religijnej od wielbienia Pana Boga? Dlaczegóż to eliminowanie wiary z życia publicznego ma być lepsze od jej publicznego wyznawania? A już zupełnie nie do pojęcia jest sakralizowanie genderowych fetyszy w miejsce kultu świętych.
Ateizm w czasach przywoływanego tu Wespazjana, i w ogóle w starożytności, uznawano za poważne przestępstwo i karano za niego nawet śmiercią. Ale co najmniej od tzw. rewolucji francuskiej (tak zwanej, ponieważ winno się mówić raczej o rzezi francuskiej) nabierał on charakteru wyznaniowego. W Związku Sowieckim stał się państwową religią, potem tak samo w sowieckich krajach satelickich. Dziś ma nawet swoich aktywnych proroków (np. Richard Dawkins czy Christopher Hitchens). Rozpełzł się po świecie, zakwitł w Unii Europejskiej stając się tam wyznaniem de facto państwowym. Od czasu wprowadzenia w życie w grudniu 2009 r. Traktatu Lizbońskiego jest bezwzględnie narzucany wszystkim krajom członkowskim, głównie poprzez genderyzację. Atakuje ona przeróżne dziedziny życia, zwłaszcza akademickiego. Ideologia gender zakotwiczona została w prawie europejskim, także tym implementowanym na nasz grunt. Aktywność ateistów/genderystów skupiona jest obecnie na eliminowaniu wyznawców religii, zwłaszcza chrześcijan (bo najliczniejsi). Jak najlepiej kogoś wyeliminować albo skaptować? Pieniędzmi! Zgodnie właśnie z sugestią Wespazjana, że żadne nie śmierdzą.
Szkoda, że premier Mateusz Morawiecki, jeżdżąc po kraju, nie zaczyna wizyt od udania się do najbliższego kościoła (z tego, co wiemy jest człowiekiem wierzącym). Dałby tym sposobem wyraz, że choć, co prawda, w tekście Nowego Ładu nie ma żadnych odniesień do wiary, ale jednak jego realizacją będą zajmować się ludzie respektujący chrześcijański porządek świata – takiej gwarancji bowiem absolutnie nie mamy.
W tym premier bardzo się różni od Lecha Kaczyńskiego, do którego wszyscy politycy prawicy (w żadnym wypadku nie zaliczam do niej ugrupowania Jarosława Gowina) stale usiłują się odwoływać. Zmarły tragicznie prezydent miał zwyczaj, w którejkolwiek miejscowości by się nie znalazł, rozglądać się za kościołem, by tam wstąpić na Mszę św. (zawsze uprzednio się wyspowiadawszy), a przynajmniej na chwilę modlitwy i zadumy. Była to potrzeba jego duszy, która wcale nie przeszkadzała mu w kroczeniu twardo po ziemi i w walce o lepszy byt materialny. Wprost przeciwnie, w kościele znajdował umocnienie.
Potwierdzała to córka byłego prezydenta, Marta Kaczyńska, wspominając kilka lat temu na łamach portalu fronda.pl, że jej ojciec był człowiekiem „o mądrości życiowej płynącej w wiary. (…) On codziennie się modlił. Podchodził do rzeczywistości religijnej w sposób głęboko przemyślany i ta wiara była w nim autentyczna. Z wiekiem coraz lepiej rozumiał sens religii i wiara dodawała mu siły”. Brat Jarosław uzupełniał: „Był człowiekiem głębokiej wiary i jednocześnie wielkiej modlitwy. Nie potrafię podsumować, ile się w życiu modlił, ale tych godzin było bardzo, bardzo dużo. Ta wiara była jednak bardzo dyskretna. Brat nie lubił jej na zewnątrz demonstrować i to może go różniło od innych. (…) Wzorował się na tym samym świętym co i ja, na św. Józefie; chodziło nie tyle o to, że był on patronem robotników, ale jest to również wzór świętego, który potrafił wypełnić zadanie – jeśli wziąć realia ówczesnej kultury i postaw – niesłychanie wręcz trudne”.
Pozwolę sobie tu przywołać jeszcze inne słowa Jarosława Kaczyńskiego z 18 marca 2012 r. wypowiedziane na Śląsku: „Atak na Kościół w tej chwili podejmowany, wojna z Kościołem, to nic innego jak uderzenie w podstawy naszej kultury duchowej. W Polsce Kościół to instytucja religijna, ale też instytucja narodowa, nie da się od tego uciec. Tak się złożyła polska historia i innej nie mamy. Ta szczególna polska tożsamość, o której mówił śp. Lech Kaczyński, składa się właśnie w niemałej mierze z tego, co jest związane z nauką Kościoła. Nasze dzieje najnowsze również pokazują szczególną misję Kościoła na naszych ziemiach”. Piękne i prawdziwe słowa.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.