„Poloneza i krakowiaka czas zacząć”. Rys. Ewa Barańska-Jamrozik
Leszek Sosnowski
26 grudnia 1825 r. był na ziemiach polskich, tak jak w całej Europie, drugim dniem świąt Bożego Narodzenia. Ale nie w Rosji, która trwała przy nieprecyzyjnym kalendarzu juliańskim, skonstruowanym w Rzymie jeszcze na polecenie Cezara; w Petersburgu był zatem dopiero 14 grudnia, 14 diekabra. Rankiem tego dnia zebrało się na placu Piotra Wielkiego blisko 3 tys. żołnierzy, i to nie byle jakich – wśród nich setki synów carskich dostojników, senatorów, generałów, pułkowników; jeden był nawet dzieckiem samego członka Rady Państwa. Stali tam uporczywie i nie chcieli się rozejść; protestowali przeciwko nowemu carowi Mikołajowi (objął tron po śmierci Aleksandra I jako jego młodszy brat). Protestujący w ten zimny grudniowy dzień już od kilku lat domagali się m.in. zniesienia pańszczyzny, marzył im się trójpodział władzy i mieli kilka innych pomysłów oświeceniowych. Stali tak bezczynnie na zimnie cały dzień, sądząc, że się zbuntowali, aż po kilku godzinach w końcu wystrzelono do nich kartaczami i całe towarzystwo natychmiast się rozpierzchło. Praktycznie było po buncie owych różnych paniczyków, ale 289 z nich spotkały kary, niektórych bardzo surowe, a pięciu przywódców bezapelacyjnie skazano na śmierć. Represje te uczyniły z dekabrystów większych bohaterów niż sam ich zryw, który trudno nazwać zbrojnym, choć w wykonaniu wojskowych. Trzeba podkreślić, iż żaden z dekabrystów nie akceptował wolnej Rzeczypospolitej, jej powrotu do granic sprzed zaborów. Tacy byli postępowi i sprawiedliwi.
Surowe wyroki poniosły się szerokim echem po Europie, z czego rosyjska władza nic sobie nie robiła – jak przedtem, jak potem, jak i dziś. Dlatego patrząc na dekabrystów z perspektywy historii, dziwić się należy temu, że Polacy też uznali ich za bohaterów, choć na pewno nie byli bohaterami naszej sprawy. W obliczu Powstania Listopadowego zasłużony patriota i znakomity historyk, poliglota, numizmatyk etc. Joachim Lelewel zaproponował wydawałoby się logiczne hasło: W imię Boga za wolność naszą i waszą. Czyli polską i rosyjską. Uczynił to podczas zorganizowanej z jego inicjatywy demonstracji 15 stycznia 1831 r. – ku upamiętnieniu właśnie dekabrystów. Hasło to najpierw rzucano na specjalnych sztandarach pod nogi wojsk rosyjskich w czasie naszych walk z nimi w 1831 r. – bez efektu. Ruscy mieli nasze swobody tam, gdzie i swoje; liczył się rozkaz i ślepe posłuszeństwo władzy, co, jak wiemy, się nie zmieniło.
Szybko natomiast zmieniło się szlachetne hasło stworzone przez Lelewela. Wypadł z niego pierwszy człon: W imię Boga. Reszta pozostała i niosła się po całym kontynencie, obszarowo i w czasie – aż po obecną wojnę na Ukrainie. Ale zawsze w okrojonej postaci, bowiem wezwanie do Boga nie było już dobrze widziane w pooświeceniowej Europie.
1.
Jednakże naród polski w latach komunistycznego zniewolenia zwanych PRL-em wołał na spotkaniach z Prymasem Tysiąclecia: My chcemy Boga! To hasło zdominowało obchody tysiąclecia Chrztu Polski, nosiliśmy je na transparentach, gdy odwiedzał nas Jan Paweł II, nazywany wówczas największym z rodu Polaków, który dziś jest świętym. Głosiła je „Solidarność” od momentu swych narodzin. Tak z głębi piersi wołał za nas i dla nas prezydent Donald Trump w lipcu 2017 r. pod Pomnikiem Powstania Warszawskiego. Tak jednak nie woła i nie wołało kierownictwo obozu PiS-owskiego, choć od Boga oczywiście się nie odżegnuje. Ale też Go nie przywołuje. Padały za to nieraz głosy zapraszające socjalistów do współpracy albo za swobodą aborcyjną (Morawiecki), czyniono umizgi wobec lewactwa, odpuszczając przy tym edukację młodzieży i uzależniając się od Gowina, który „Rejtanem” miał się kłaść, gdyby ktoś próbował hamować genderyzację szkolnictwa. Padały z kierownictwa głosy zachęcające do uległości i potulności wobec mass mediów lansujących zgniliznę moralną i kompletną durnotę, gdyż miało to pomóc w wyborach. I faktycznie mogło – w wyborach zła.
Świat współczesny został niestety tak ukształtowany, że coraz częściej i coraz trudniej odróżnić w nim to, co jest celem, od tego, co jest tylko środkiem, narzędziem do jego osiągnięcia. Celem ostatecznym wszelkich ideologii jest zdobycie władzy przez ich głosicieli. Za narzędzia służą teorie i działania np. o krzywdzie chłopów pańszczyźnianych czy potem proletariatu, a jak go już praktycznie nie ma, to o krzywdzie mniejszości, a jak i te są zaspokojone, to o krzywdzie mniejszości skrajnych, dewiacyjnych. Następny krok to krzywda czyniona planecie Ziemi. Można tu wspomnieć wyimaginowane krzywdy prawosławnych w czasach XVIII-wiecznych podbojów Rzeczypospolitej przez carską Rosję, która dokonywała ich, a z nimi grabieży i mordów zawsze w imię ochrony swoich braci w wierze – rzecz jasna przed okrucieństwem katolików (czyli Polaków).
Na hasło „krzywda” wielu się nabiera, zwłaszcza młodych, aspirujących jeszcze do bycia szlachetnymi i pomocnymi. Czy jednak naprawdę dzieje się komuś krzywda, bo nie może zawrzeć związku małżeńskiego z osobnikiem tej samej płci? – przecież to wbrew idei małżeństwa. Dlaczego nie nazwą sobie tych związków inaczej i w nich nie trwają, jeśli już muszą? Nikt ich dziś za to nie wsadza do więzień, jak jeszcze niedawno, ani tym bardziej nie skazuje na śmierć, jak bywa to wciąż w krajach islamskich (Iran). Będziemy ich tolerować, ale nie akceptować ani propagować, ani twierdzić, że ich związki są tak samo naturalne. Ochrona jakiejś jednej grupy, i to bardzo nielicznej, nie może być tak zorganizowana, że prowadzi do wyrządzania krzywdy innym oraz do deprecjonowania olbrzymiej większości.
A tak jest z ideologią genderową i koncepcjami lansowanymi przez LGBT. Należy przy tym zwrócić uwagę, że najskuteczniej bronią jej i najlepiej umacniają ją politycy, reprezentanci władzy w różnych krajach zachodnich, jakoby demokratycznych – w celu utrzymania tej władzy. Grupy interesów związane z ruchami LGBT podają się za ugrupowania światopoglądowe, bo przecież nie mogą przyznać się wprost, że chodzi im ostatecznie o władzę i wszelkie związane z nią korzyści.
Celem ruchów genderowych nie jest de facto jakaś tolerancja, równość, dobrostan, ale niepohamowana żądza seksu i władzy. Jak patrzę na obłąkane oczy Tuska, to właśnie coś takiego widzę: maniakalną konieczność władania. Że przy tej okazji trzeba deprawować, degenerować, skazywać, prześladować – a cóż to ma za znacznie na drodze do wiecznej szczęśliwości! Czytaj: do wiecznej władzy.
***
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.