„W poszukiwaniu utraconych cnót”. Rys. Ewa Barańska-Jamrozik
Z durniem i łotrem dyskusji nie ma
Leszek Sosnowski
Wśród kwiatów, egzotycznego listowia i owoców oraz ornamentowych girland fikają po ścianach małpy, dołem przechadzają się bociany, papugi siedzą na gałęziach gotowe do pyskowania swymi skrzekliwymi głosami. Oczywiście nie prawdziwe, nie żywe, ale – jak żywe. Jesteśmy w słynnym Pokoju Kwiatowym rokokowego pałacu Sanssouci w Poczdamie, ulubionej rezydencji ojca rozbiorów Rzeczypospolitej, króla pruskiego Fryderyka II Hohenzollerna (matką była oczywiście caryca Katarzyna II). Ściany pokoju wyłożono drewnianą boazerią pomalowaną na ciepły żółty kolor, potem dołożono jeszcze – jak przystało na rokoko – znakomite drewniane rzeźby, mocno kolorowe i bardzo zdobne. Sufit oczywiście także zdobny; w sztukaterię przedstawiającą barwne kwiaty i zielone liście. Wesoło tu, niemal figlarnie, w każdym razie relaksowo, tym bardziej, że na zapleczu tej sali znajduje się przytulna część sypialna.
1.
Opisujemy to miejsce nie po to, by reklamować pruskie zabytki, ale dlatego, że w pewnym momencie swego życia zamieszkiwał tam przez długi okres nie byle kto, bo wielki polski poeta i dygnitarz zarazem, książę, senator: biskup Ignacy Błażej Franciszek Krasicki (1735–1801). Nie wpadł tam na parę dni; przyjeżdżał do Poczdamu wielokroć na zaproszenia Fryderyka II, z którym, nie bacząc na paskudne knucie króla pruskiego przeciwko Rzeczypospolitej, wszedł w znakomitą komitywę. Mieszkał zawsze właśnie w Pokoju Kwiatowym. Z początkiem 1781 r., a więc już po pierwszym rozbiorze, kiedy jego diecezja warmińska znalazła się pod pruskim panowaniem, tak opisywał ową zażyłość w liście do brata: „Piszę WPanu ten list, jadłszy z nim [Fryderykiem II] obiad, siedzieliśmy cztery godziny u stołu, tak się Dziadunio rozkomosił i tak mnie rozchichotał, żeśmy się śmieli jak dzieci, a naopowiedaliśmy sobie bajek z półtora kopy”.
Zażyłość opłaciła się księciu i senatorowi Rzeczypospolitej. Fryderyk II, protestancki władca nienawidzący kleru i nie taki znów „Dziadunio”, jak mniemał ksiądz biskup, rozumiał, że uległa miłość takiego poddanego wymaga ofiar ze strony władcy. Wyznaczył biskupowi warmińskiemu 24 tys. talarów rocznej pensji, co ten wszakże uznał za coś w rodzaju jałmużny. Niby było to aż 30 razy więcej niż zarabiał np. rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale poecie jednak nie wystarczało. Bo też wydatki faktycznie miał niemałe. Tak lamentował w liście do zaprzyjaźnionego pruskiego dworaka hr. Heinricha de Lehndorffa: „Ach jak smaczne ostrygi otrzymuję z Berlina! Ach dlaczego hrabia Lehndorff nie przyjeżdża! O, jak piękne przywożą mi z Czech bażanty!… Nakazałem prowadzić prace przy machinie, przyjedź, kochany hrabio, będziemy razem montgolfieryzować [latać balonem – przyp. red.]”. Lubił też biskup przegryźć sobie czekoladę, ale specjalnie sprowadzoną aż z Rzymu, podjadał ponadto francuskie konfiturki. Popijał oczywiście winem, a kończył biesiadowanie wysublimowanymi likierami. Ciekawe, że nie gardził również śledziami, lecz nie z pobliskiego Bałtyku, tylko sprowadzonymi z Holandii. W Warszawie natomiast mało go widywano, a gdy już się pojawiał, to po smacznym obiadku czwartkowym u króla polskiego witały go na ulicach takie oto wierszyki:
Ten nowomodny galant mszy nigdy nie miewa,
Ale tylko z damami sursum corda śpiewa.
Bo też faktycznie w stolicy zawsze kręcił się wokół niego wianuszek rozbawionych dam.
W latach 1776–1778, gdy kolejny raz zamieszkał w Sanssouci, zaczął wśród skaczących po ścianie małp i kolorowych pnączy Pokoju Kwiatowego pisać swoją słynną Monachomachię. Według niektórych przekazów zachęcił go do tego, a nawet podsunął mu pomysł, sam król pruski. Biorąc pod uwagę mocno antyklerykalną treść i wymowę tego poematu satyrycznego, jest to bardzo prawdopodobne. W każdym razie heroicum o wojnie między mnichami stworzone zostało w duchu protestanckiego władcy. Podobnie w czasach nam już bliskich, w PRL-u, dzieło bardzo podobało się komunistycznym, antykatolickim edukatorom. Monachomachia, faktycznie bardzo zręcznie ułożona, bogata w opisy, akcję i trafne pointy, była jednym z najbardziej obowiązkowych utworów we wszystkich szkołach, wielokroć wałkowanym. Trudno się dziwić, że Krasicki opublikował poemat anonimowo, na ziemi niemieckiej (w Lipsku), bo w Polsce został on przez wszystkie kręgi kościelne przyjęty z oburzeniem. Poeta i biskup w jednej osobie lekce sobie to ważył. W Warszawie wszak zjawiał się u króla polskiego tylko na niektóre obiady czwartkowe, a u króla pruskiego jadał systematycznie.
Prawdę powiedziawszy, można podejrzewać, że książę biskup mógł oprzeć niektóre fragmenty swej opowieści na obyczajach nie mnisich, lecz własnych. Przywołajmy jako potwierdzenie choćby początek Pieśni III:
Już wstrzemięźliwość nie jest teraz w modzie;
Piją, jak drudzy, mędrcowie prawdziwi.
Miód dobry myślom żywości udziela,
Wino strapione serca rozwesela.
Ignacy Krasicki wiedział z autopsji, jak „wino strapione serca rozwesela”. Mógł napisać Monachomachię nie bywając wcale w klasztorach, lecz po prostu obserwując życie, także własne. W zakonach jednak bywać był powinien z racji swojej biskupiej funkcji. Krytykował i drwił okrutnie z tego, za co sam odpowiadał. O reformie archaicznych zgromadzeń – jako wysoki hierarcha Kościoła – nigdy nie pomyślał.
W tym Krasicki przypomina jako żywo dzisiejszych polityków naszej opozycji totalnej, która jeszcze niedawno dzierżyła władzę znacznie większą niż król polski w XVIII w., ale za swoje „dokonania” brać odpowiedzialności nie zamierzała (i nie zamierza). W drwinie zaś znacznie prześcignęła biskupa-poetę, nie dorównując mu wszakże w najmniejszym stopniu subtelnością i polotem, co nadrabia wrodzonym chamstwem. Dwieście, trzysta lat temu dzisiejszy styl „totalsów”, tak mężczyzn, jak i kobiet, pasowałby co najwyżej do przydrożnej karczmy pełnej pijanych parobków. I taki to ich postęp.
Nasz skądinąd bez wątpienia wybitny poeta – nie jedyny to przypadek i nie tylko polski, że ideał okazywał się daleki bardzo od swego głosiciela – utkwił w narodowej świadomości przede wszystkim jednym sformułowaniem zaczerpniętym właśnie z Monachomachii: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Przypomnijmy, że w całości sentencja ta brzmi tak:
Niech się z nich każdy niewinnie rozśmieje!
Żaden nagany sobie nie przyswoi,
Nikt się nie zgorszy, mam pewną nadzieję.
Prawdziwa cnota krytyk się nie boi,
Niechaj występek jęczy i boleje!
2.
Ciekawe, że pobyty Ignacego Krasickiego w Pokoju Kwiatowym, poety wybitnego, całkowicie oświeceniowego, nie pozostały jednak w pamięci potomnych. Uwieczniło się natomiast to miejsce, owszem, i tak jest mocno do dziś reklamowane we wszystkich przewodnikach, jako pokój – Woltera, czyli tak naprawdę niejakiego François-Marie Aroueta, który symulując szlachcica dorobił sobie nazwisko de Voltaire (1694–1778). Dorobił i, trzeba przyznać, wyrobił na długo; już przeszło 250 lat świat o nim pamięta.
Wolter emablował króla Prus w latach 1750–1753, zamieszkując wśród rozbrykanych małp w Pokoju Kwiatowym. Tam zresztą, zostawszy pruskim szambelanem, nagrodzonym medalami i wynagrodzonym talarami, przeszedł największą w życiu metamorfozę. Otóż z gorącego wielbiciela Rzeczypospolitej, o której sporo wiedział, stał się jej zaciekłym wrogiem. Ten piewca wolności i swobód wszelakich potwierdził swoją własną postawą, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a raczej zarobkowania. Modny filozof francuski dokonał wolty, która do dziś jest wzorcowa dla nowoczesnych polityków. Nie tylko w Polsce, choć tu może szczególnie. Bezboleśnie wywinął kozła od przedstawiania Rzeczypospolitej jako krainy szczęśliwej tolerancji do szkalowania jej jako kraju fanatycznej, ciemnej szlachty.
„Polska to kraj, gdzie spalono najmniej ludzi za to, że mylili się w sprawach dogmatów” – pisał Wolter jeszcze przed dobrowolnym poddaniem się indoktrynacji Fryderyka II. Pogląd taki był zresztą powszechny na Zachodzie, nazywano nas „państwem bez stosów”, stawiano za wzór, byliśmy krainą cnót obywatelskich. Tak było do czasu, aż mocno zabrzęczały pruskie talary i złote rubelki rosyjskie, co nastąpiło głównie po Konfederacji Barskiej. Wówczas najpopularniejszy filozof tak zwanego Oświecenia autorytatywnie oświadczył: „To najokropniejszy rząd [polski], o jakimkolwiek historia wzmiankowała. To starożytny rząd feudalny w całej swojej ohydzie”. Takimi sformułowaniami podlizywał się w 1773 r. Fryderykowi II, inicjatorowi dokonanego rok wcześniej pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej. I taki pogląd bardzo skutecznie rozsiewał po Europie; a któż wówczas nie rozczytywał się w jego dziełach!
Trochę przed pierwszym rozbiorem Wolter pisał bałwochwalczo nawet o wkroczeniu na terytorium Rzeczypospolitej armii carskiej pod pretekstem ochrony innowierców (prawosławnych): „Armia rosyjska jest pierwszą, odkąd świat istnieje, armią pokoju, która służy jedynie po to, aby wspierać prawa obywateli i zastraszać prześladowców”. No proszę, czyż to nie są poglądy niejednego naszego dzisiejszego, pożal się Boże, parlamentarzysty? Mają bardzo oświeconych poprzedników. Oświeconych blaskiem pruskiej i ruskiej mamony. Jako wczoraj, tak i dziś. Jako na Zachodzie, tak i na Wschodzie. Jak tu nie wierzyć w powtarzalność historii?
Aż dziw bierze, że król Europy i słońce Peru (pamiętacie maj 2008 r. i wydarzenia w Limie?) nie użył w hołdzie dla szlachetnej Frau Bundeskanzlerin słów Woltera do carycy Katarzyny II: „Ciebie, Katarzyno [Angelo], chwalimy, ciebie, o pani, wyznajemy”.
Krasickiego z Wolterem na pewno nie łączyła antypolskość, bo ten pierwszy był w sprawie swojej ojczyzny „tylko” obojętny, a ten drugi ział sprzedaną mu nienawiścią do Rzeczypospolitej. Jednak pod wieloma względami obaj byli bardzo do siebie podobni: utalentowani pisarze, błyskotliwi, inteligentni, których do dziś gładko się czyta, lubili zabawę i wygodne życie. Oczekiwali uznania, najlepiej ze strony władzy, na potrzeby której gotowi byli bez skrupułów oddać swój talent. Obaj też szanujących oraz stosownie ich wynagradzających władców znaleźli poza swoimi ojczyznami. Francuz popadł w niełaskę u króla Ludwika XV i czmychnął w 1750 r. z Wersalu prosto w objęcia króla pruskiego. Polski senator udał się natomiast do tyleż wytwornego, co w jego przypadku złotodajnego Sanssouci, kilkanaście lat później (bo też i młodszy był od filozofa znad Sekwany o ponad 30 lat).
Ktoś powie: chwileczkę, przecież Wolter to stuprocentowy ateusz, a chyba nie wolno tego samego powiedzieć o biskupie Krasickim. Nie wolno, choć niewątpliwie człowiekiem gorliwym i głębokiej wiary poeta nie był. Można jednak mieć podejrzenie, że francuski filozof tylko zręcznie zgrywał niemal całe życie ateusza, by czerpać z tego różnorakie korzyści. Wszak przed samą śmiercią złożył takie wyznanie: „Umieram wielbiąc Boga, kochając przyjaciół, nie nienawidząc wrogów, nie cierpiąc przesądów”. Nigdy w życiu człowiek nie jest tak szczery jak w chwili odchodzenia na zawsze. A zatem „wielbiąc Boga”? Jeśli tak, to człowiek ten przy swej nieustającej grze przed światem musiał być w głębi duszy niezbyt szczęśliwy.
3.
Jeśli utalentowany pisarz nie praktykuje cnoty prawdomówności, jeśli wiedziony pychą i chytrością oddali się od Boskiego absolutu, to jego słowa stają się jak wiatr, który sieje burzę. Im słowa te zręczniejsze, im bardziej wciągające, im dłużej trwają, tym burza straszliwsza.
Jeśli narzędziem miary działalności człowieka nie są cnoty, to wszystko, co czyni taki człowiek, może obrócić się przeciwko ludziom. Dlatego zdumiewa, że tak trudno nam żyć cnotliwie – oczywiście w prawdziwym, pełnym rozumieniu tego słowa, a nie strywializowanym przez prostackie lewicowo-liberalne media. Obśmiewają one cnotę jako pruderyjne dziewictwo, ale jakże mają pisać czy mówić inaczej, skoro codziennie zachęcają do uprawiania seksu już od przedszkola… Wszystko zresztą zgodnie z zaleceniami WHO (Światowej Organizacji Zdrowia – sic!), która głównie za pieniądze chińskich komunistów poucza nas równocześnie na temat wirusów, szczepionek itp. Bardzo wiarygodna instytucja, szkoda gadać.
Zajrzyjmy na chwilkę do neutralnego światopoglądowo Słownika Synonimów (www.synonim.net) i sprawdźmy, co rozumiane jest tam pod hasłem „cnota”. Znajdujemy chyba trzydzieści wyrazów, równoważników znaczeniowych, wszystkie jak jeden o bardzo pozytywnym wydźwięku! Na przykład rzetelność, rycerskość, wiarygodność, prawość, godziwość, wyrozumiałość, humanitaryzm, człowieczeństwo, sprawiedliwość, wielkoduszność, honorowość, dobroć, wierność ideałom, fair play, moralność, nieskazitelność, zacność, szlachetność, przyzwoitość, dobrotliwość, uczciwość, prawdomówność… Czy zatem rozumnym jest kpić z cnót? Pytanie niewątpliwie retoryczne. Choć może nie dla tego, kto zdobywa wiedzę za pośrednictwem onetu, interii, wyborczej, tefałenu itp. Tam karmią ludzi postprawdą, ideologią gender, neomarksizmem i tym podobną czystą głupotą szydzącą z cnót.
Skoro refleksja Krasickiego, że „prawdziwa cnota krytyk się nie boi” zakotwiczyła się w zbiorowej świadomości tak mocno, że trwa tam już ćwierć tysiąca lat, to widocznie poważne rozważanie tego zagadnienia jest człowiekowi niezbędne. Jest mu ono potrzebne nie tylko od święta, ale i na co dzień. Zwłaszcza teraz, gdy nadeszły czasy, w których cnota jest przedmiotem drwiny, a w najlepszym przypadku jest przemilczana.
Ludzie porządni, respektujący wartości utrwalone przez wieki, stwierdzenie poety przyjmują wszakże za pewnik. Ale czy faktycznie prawdziwa cnota się nie lęka? Dobrze byłoby.
Oczywiście, żadna cnota nie istnieje poza człowiekiem, a więc pytanie należałoby sformułować nieco inaczej: czy człowiek cnotliwy krytyki się nie lęka? Siłą rzeczy nasuwa się i kolejne pytanie: cóż to jest krytyka? Tu nie podjąłbym się próby odpowiedzi jednym czy dwoma zdaniami. Trochę o tym powiemy w dalszej części.
Wybitny hungarysta i literat prof. Jerzy Snopek, obecny nasz ambasador w Budapeszcie, nazwał człowiekiem wyjątkowych cnót Witolda Pileckiego. Tak o nim pisał: „Wrażliwy artysta, znakomity organizator, wytrawny gospodarz, pełen inwencji rolnik. Poza tym człowiek dobry, pobożny, pokorny. Przykładny mąż i ojciec. Był zatem człowiekiem, którego cnoty nie gasły w sytuacjach ekstremalnych: w obliczu śmiertelnego zagrożenia, w chwilach najokrutniejszych tortur, najstraszliwszych cierpień ciała i duszy. Przeciwnie: właśnie wówczas lśniły najjaśniejszym blaskiem. Takich ludzi znajdziemy niewielu w historii Polski i w całych dziejach ludzkości”. Pięknie ujęte. Trzeba jednak przyznać, że jest to przykład faktycznie ekstremalny. Dzięki Bogu dziś nie stajemy wobec aż tak ostatecznych wyzwań i prób. Ale rotmistrz kawalerii Wojska Polskiego Witold Pilecki na pewno jest znakomitym punktem odniesienia dla ludzi porządnych, cnotliwych, tak dorosłych, jak i ich potomstwa.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.