Swą wybitną kreacją aktorską w „Królu Learze” Halina Łabonarska świętuje 50-lecie pracy artystycznej. Tak fetowano ją po zakończeniu spektaklu; były nie tylko kwiaty, ale i owacje na stojąco. Fot. PAP / Mateusz Marek
Król Lear – jubileuszowa rola Haliny Łabonarskiej
Jolanta Sosnowska
Halina Łabonarska jest dla mnie damą polskiej sceny. Ileż wspaniałych ról ma w swoim dorobku! Na przykład jako Helena w „Wujaszku Wani” Czechowa w reż. Aleksandra Bardiniego czy Żaneta w „Wilkach w nocy” Tadeusza Rittnera w reż. Andrzeja Łapickiego, jako Maryna w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego, Viola w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira czy Julia w „Romulusie Wielkim” Friedricha Dürrenmatta. Poruszały nas także jej kreacje filmowe, np. rola Anki w „Aktorach prowincjonalnych” w reż. Agnieszki Holland, za którą otrzymała Brązowe Lwy Gdańskie na VI Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 1979 r. Wtedy była znaną mi uznaną indywidualnością teatralno-filmową. Tworzyła kreacje mistrzowskie, niezapomniane. Była fascynująca i niepokojąca, i taką znałam ją przez długie lata na odległość, głównie za sprawą szklanego ekranu. Przed dwoma laty aktorka została laureatką Wielkiej Nagrody Festiwalu „Dwa Teatry” Sopot 2019 za całokształt swych wybitnych kreacji aktorskich w Teatrze Telewizji i w Teatrze Polskiego Radia.
Spektakle Teatru Telewizji z jej udziałem, które pod koniec lat 1970. i na początku 1980. oglądałam, były wybitne. Pozwalały na poznanie najbardziej znaczących pozycji polskiej i światowej dramaturgii. Byłam wówczas rozmiłowaną w literaturze licealistką, mieszkałam w małym miasteczku na pograniczu Warmii i Mazur i nie miałam żadnego innego bezpośredniego kontaktu z żywym teatrem poza Teatrem Telewizji. Był on moim oknem na artystyczny świat, a Halina Łabonarska tego świata znaczącą częścią.
Gdy przyjechałam na studia do Warszawy, ona występowała w Teatrze Dramatycznym (podobnie jak obecnie), a potem w Teatrze Polskim – w otoczeniu innych tuzów polskiego aktorstwa. Jeden z jej ówczesnych kolegów teatralnych, Gustaw Holoubek, mówił o niej tyleż celnie, co pięknie: „Pani Halina jest aktorką niezwykłą i oryginalną. Wyróżnia się wśród koleżanek cechą poczucia tragizmu, posiada ten dar – to ją odróżnia. Jej charakter grania jest niejednoznaczny; sprawia wrażenie, że trzeba jej przypisywać cechy, które ukrywa. Jest daleka od racjonalnej analizy roli, znajduje w niej coś z mistyki. Posiada niezwykły wachlarz możliwości aktorskich. Jest poszukiwana w teatrach polskich tam, gdzie trzeba wyrażać głębokie emocje”.
Spektakle tamtego Teatru Dramatycznego i tamtego Teatru Polskiego były prawdziwym świętem w PRL-owskiej szarzyźnie. Uczestniczyłam w nich wtedy, siedząc najczęściej na tzw. dostawkach – tanich lub zgoła darmowych miejscach zarezerwowanych dla studentów. To mi w ogóle nie przeszkadzało, byłam szczęśliwa, mogąc podziwiać geniusz polskiego aktorstwa.
Oczywiście oglądanie aktora na prawdziwej scenie, na żywo, siedząc na widowni, to co innego niż szklany ekran. Aktorzy byli niemal na wyciągnięcie ręki. Nadszedł moment, kiedy nie tylko poznałyśmy się osobiście, ale i zaprzyjaźniłyśmy. Stało się to za sprawą wspaniałego krakowskiego środowiska Białego Kruka, którego Halina Łabonarska jest częścią od przeszło 10 lat, które współtworzy i swoją osobowością wzbogaca. Tak się składa, że ona w tym roku świętuje 50-lecie pracy aktorskiej, a Biały Kruk 25-lecie istnienia – cóż za piękna zbieżność.
Halina Łabonarska często uczestniczy w organizowanych przez Białego Kruka wielkich spotkaniach patriotyczno-religijnych promujących wartościowe książki, wspaniale recytując polską poezję i wzbudzając powszechny zachwyt swym klasycznym kunsztem interpretatorskim. Czytelnicy, a lepiej powiedzieć w tym przypadku słuchacze, podziwiają ją również za niedościgłą, kilkunastogodzinną interpretację „Dzienniczka” św. Siostry Faustyny, który został wydany w formie audiobooka. Halina Łabonarska czyta zapiski Apostołki Bożego Miłosierdzia w sposób łagodny, refleksyjny, ale zarazem w sposób niezwykle sugestywny. Potrafiła podobnie jak św. Siostra Faustyna zachwycić się Jezusem i Jego przesłaniem, skierowanym do całego świata, ale do Polaków w szczególności. Jej interpretacja pozwala dogłębnie zrozumieć zawarty w „Dzienniczku” przekaz, zachęca do medytacji, do poznawania tajemnicy Boga. Halina Łabonarska ma głos bardzo charakterystyczny, pozostający w pamięci, a do tego znakomicie wyszkolony; ten tembr jest nie do pomylenia z żadnym innym. To prawdziwy skarb i cecha szczególna niewielu aktorów.
Wspaniale Haliny Łabonarskiej się słucha, ale nie mniej wspaniale się z nią rozmawia. Ma w sobie urok, prawość i mądrość, frapuje ciekawym, przemyślanym spojrzeniem na wiele spraw, o czym zresztą nieraz także na łamach „Wpisu” można się było przekonać. Nie pozuje ani na nikogo się nie stylizuje. W życiu prywatnym nie gra, co czyni niestety wielu aktorów niejako automatycznie.
Prawdziwie podziwiać trzeba jej niezłomność, trwanie przy chrześcijańskich wartościach i umiłowaniu Polski, polskiej tradycji i historii. Głównie z tego powodu zdominowana ostatnimi laty przez błahość, banalność i poprawność polityczną rodzima kinematografia zapomniała o niej zupełnie, a właściwie z pełną premedytacją ją odtrąciła. Trudno bowiem uznać za powrót aktorki na ekran świetnie zagrany epizod w filmie Antoniego Krauzego „Smoleńsk” albo zdecydowanie wybitną na tle całej przeciętnej aktorskiej obsady rolę królowej Jadwigi Łokietkowej w początkowych odcinkach serialu „Korona królów”.
Tym bardziej więc cieszy, że od jakiegoś czasu można znowu podziwiać Halinę Łabonarską w spektaklach teatralnych – zarówno Teatru Telewizji („Listy z Rosji” i „Wesele” w inscenizacji Wawrzyńca Kostrzewskiego), jak i na deskach warszawskiego Teatru Dramatycznego – „Wszyscy moi synowie”, „Król Edyp”, „Kobiety bez znaczenia” czy „Wizyta starszej pani”.
Iście brawurowy popis jej aktorskich umiejętności można od niedawna obserwować w wyreżyserowanym przez Wawrzyńca Kostrzewskiego spektaklu „Król Lear” Williama Szekspira na deskach warszawskiego Teatru Dramatycznego. Mocno opóźniona przez pandemię premiera odbyła się 29 maja br. Halina Łabonarska gra w nim rolę… tytułową.
Taką właśnie obsadę w szekspirowskiej tragedii zaproponował aktorce z okazji jubileuszu 50-lecia pracy twórczej dyrektor Teatru Dramatycznego Tadeusz Słobodzianek. Wiadomo, że Halina Łabonarska ma już w swoim dorobku męską rolę – Nerona w spektaklu „Quo Vadis słowami Sienkiewicza, Eliota, Audena i innych”, napisanym i wystawionym w Teatrze Polskim przez Janusza Wiśniewskiego (jaka szkoda, że nikt tego nie utrwalił na taśmie filmowej). Mimo to podobna koncepcja w przypadku sztuki Szekspira wydawała mi się karkołomna. Szczególnie w obliczu szalejącego dziś, również w sztuce, genderyzmu. Choć pamiętałam, że w 2019 r. udanie zagrała Leara na Broadwayu wybitna brytyjska aktorka Glenda Jackson (wówczas 82-letnia). Jeśli sięgnąć jeszcze głębiej w czasie, to w 1899 r. wielka Sarah Bernhardt wystąpiła w roli Hamleta, podbijając paryską widownię.
Zadawałam sobie jednak pytanie: po co mieszać role damskie z męskimi i na odwrót, i czemu w ogóle ma to służyć? W „Królu Learze” nie ma głównej postaci kobiecej kalibru tytułowego bohatera. Chodziło zatem o postawienie przed Haliną Łabonarską nieprzeciętnego aktorskiego wyzwania: to nie miał być król Lear jako kobieta, to miał być po prostu król Lear. Wiadomo, że jest to rola niezwykle wymagająca, trudna nawet dla aktorów dobrych, i niewątpliwie potrzebne jest do jej zagrania olbrzymie doświadczenie sceniczne, a może i życiowe także.
Że Halina Łabonarska sprosta wyzwaniu, niby nie miałam wątpliwości, a jednak na premierę sztuki czekałam z mieszanymi uczuciami. Podejrzewałam, iż przedstawienie będzie na wskroś nowoczesne – w dzisiejszym, dziwacznym rozumieniu tego słowa. Że zrealizowane zostanie wedle obecnie obowiązującej mody, wedle niemal kanonicznych już reguł awangardy, która de facto awangardą dawno już nie jest, no bo ile lat za awangardę można uważać wciąż te same tricki inscenizacyjne typu kopulacja na scenie, poniewieranie krzyża i kleru, epatowanie nagością (nie bacząc na jej wielce wątpliwe nieraz walory estetyczne) czy ustawiczne wrzaski podsycane muzyką elektroniczną… Jak się obserwuje życie teatralne, nie tylko w Polsce zresztą, to dochodzi się do wniosku, że dziś prawdziwym zaskoczeniem dla widza i czymś wyjątkowym oraz nowoczesnym byłoby przedstawienie całkowicie klasyczne.
„Król Lear” w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego obrzydliwych tricków awangardowych na szczęście nie stosuje, choć naszpikowany został bodźcami mającymi gwałtownie oddziaływać na różne zmysły widza. Taka konwencja przeważa dzisiaj w teatrze na całym świecie. Narracja spektaklu jest więc niespokojna i bardzo, bardzo głośna, z elektronicznymi efektami wizualnymi i dźwiękowymi niczym na rockowym koncercie. Choć niektóre pomysły inscenizacyjne są bardzo interesujące i całość jest spójna, to jednak w natłoku różnorakich bodźców zmysłowych traci swoją moc słowo. Nawet słowo Szekspira. Choćby nie wiem, co myśleli na ten temat nowocześni jego interpretatorzy, to przecież dramaty szekspirowskie, szczególnie tragedie, są misternie zakomponowanymi i przemyślanymi co do wersu arcydziełami sztuki literackiej.
Dramaturg ten często nazywany bywa „pisarzem ludzkich namiętności” – nie bez powodu. Jego najgłębsze sztuki, w tym „Król Lear”, obfitują w kunsztowne metafory, historyczne i kulturowe odniesienia, wymagają od widza sporej wiedzy wstępnej, dużo skupienia i uwagi. Są ponadto renesansowymi moralitetami. Moralne niepowodzenia ich bohaterów napędzają zwroty akcji, ale też niszczą ich samych, a także tych, których oni kochają. Przyjmuje się, że Szekspir napisał 37 sztuk i 154 sonetów (większość utworów powstała między 1586 a 1612 rokiem). Jego sztuki odarte ze swego wielowarstwowego przesłania stają się zwykłymi kryminałami lub thrillerami. No tak, ale moralitet wyszedł dziś z mody. Cywilizacja obrazkowa wręcz brzydzi się nim.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.