Oddział krakusów pod dowództwem Zygmunta Jordana podczas brawurowej szarży na sotnię kozaków rosyjskich, 1846 r. Akwarela Juliusza Kossaka. Fot. Wikimedia
To był może najczarniejszy moment w naszej historii
Prof. Andrzej Nowak
Święty Bernard z Clairvaux lapidarnie wyraził sens naszych wysiłków, by poznawać rzeczywistość: „Istnieją tacy, którzy poszukują wiedzy, by kogoś zbudować: jest to miłość. A znów są inni, którzy poszukują wiedzy, aby być zbudowanymi: to jest mądrość” (Sermones in Cantica canticorum, 36). Niestety, istnieje także inna pobudka nie tyle do poznawania rzeczywistości, ile do ślizgania się po niej – dla przyjemności wywołania na tej ślizgawce, udającej „wiedzę krytyczną”, uczucia, które wydaje się skuteczniejsze niż mądrość: uczucia nienawiści. Coraz częściej, coraz intensywniej widzę tę tendencję w kształtowaniu obrazu Polski. Jej historia ma nas nauczyć jednego: nienawiści, samonienawiści.
Jak „wyemancypować się” od polskości i tworzącej ją przez wieki kultury? Jak zredukować naszą historię tylko do gwałtu, do przemocy – na sąsiadach, na kobietach, na zwierzętach? To są zadania, jakie realizują obecnie z zapałem robotnicy frontu ideologicznego w nadwiślańskiej peryferii postępu. Książki takie jak „Ludowa historia Polski” czy „Chamstwo”, publikowane przez wyjątkowo zasłużone na tym froncie i bardzo trafnie nazywające się wydawnictwo „Czarne”, powielają pewien schemat, zgodnie z którym polskość to nie tylko „nienormalność” (jak to ujmował klasyk, obecnie na emigracji w Brukseli), ale polskość to jedna wielka okrutna zbrodnia i męczarnia – i nic więcej.
Akurat niedawno powinniśmy byli obchodzić – z zadumą – okrągłą rocznicę wydarzenia, które mogło być punktem wyjścia do rzetelnej debaty wokół tego ważnego problemu. Chodzi o rabację galicyjską, jej 175. rocznicę. Przypomnijmy więc i my, by zmierzyć się z pytaniem najprostszym: jak to naprawdę było? Zapytajmy najpierw: czy rzeczywiście wieki dawnej Rzeczypospolitej to dla żyjących w niej chłopów był tylko czas krwawego wyzysku?
Pańszczyzna jest historycznym faktem – badanym także przez historyków. Wystarczy sięgnąć do dzieł najwybitniejszych badaczy tego zjawiska, takich jak Jerzy Topolski czy Andrzej Wyczański (obszernie omawiam ich wywody w IV tomie Dziejów Polski), by zobaczyć, jak uproszczony to obraz. Ostatnio wydana monumentalna praca krakowskiego historyka Mateusza Wyżgi Homo movens. Mobilność chłopów w mikroregionie krakowskim w XVI–XVIII wieku ukazuje, jak daleki od prawdy jest mit „chłopa przywiązanego do ziemi”. Wyzysk, owszem, był rzeczywisty, masowy i długotrwały. Ale nie tylko nim żyli chłopi. I na pewno nie tylko w Rzeczypospolitej. Gdyby było inaczej, nie uciekaliby masowo chłopi z państwa rosyjskiego na teren Rzeczypospolitej. Nie osiedlaliby się w niej dobrowolnie „Olędrzy”. Gdyby było inaczej – na wielką rebelię chłopską nie trzeba byłoby przecież czekać na polskich ziemiach aż do 1846 roku. A jednak – dużo wcześniej były wojny chłopskie w Rosji, w Niemczech, na Węgrzech, we Francji, w Hiszpanii. A w Polsce – jakoś nie. Dopiero w 1846 roku.
I tu pytanie drugie: dlaczego wtedy i dlaczego akurat w tym miejscu? Czy tylko dlatego, że austriacka administracja zaborcza wykorzystała i do pewnego stopnia pobudziła odruch „słusznego protestu społecznego”, żeby zdusić w zarodku „szlacheckie powstanie”? To tylko część prawdy.
Przypomnijmy zatem: zaczynał się ten rok 1846, w Galicji był już 74. rok od zaborów, od przejścia tej ważnej dzielnicy (zwanej wcześniej Małopolską i Rusią Czerwoną) pod panowanie „cysorza we Widniu”. Istniała jeszcze maleńka Rzeczpospolita Krakowska, powołana na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku namiastka polskiej autonomii, na skalę powiatu miejskiego Krakowa. I ponawiane były próby odzyskania pełnej polskiej niepodległości, po powstaniu kościuszkowskim, po listopadowym – emigracyjne Towarzystwo Demokratyczne Polskie (TDP) podejmowało nowy wysiłek przygotowania powstania. Nieudolnie prowadzony, doprowadził do aresztowania większości przeznaczonych do kierowania nim działaczy na kilka dni przed planowanym na 21/22 lutego 1846 roku rozpoczęciem akcji. Policja pruska, dzięki współpracy z rosyjską, aresztowała w Wielkopolsce kierownictwo spisku. Policja austriacka zlikwidowała tymczasem ośrodek konspiracji we Lwowie, gdzie wśród rzemieślników i studentów prowadził agitację Edward Dembowski (1842–1846).
Tylko rozproszone, niewielkie grupki spiskowców rozpoczęły akcję zbrojną w zaborze rosyjskim – na wschodzie (w Siedlcach) i południu Królestwa Polskiego. Została błyskawicznie stłumiona. W Galicji Wschodniej wystąpił oddział zorganizowany przez wysłannika Centralizacji TDP, Teofila Wiśniowskiego. Na południu, w Tatrach, miejscowemu nauczycielowi i księdzu udało się porwać do powstania przeciwko władzy austriackiej górali z kilku wiosek wokół Chochołowa. Zmobilizowani przeciw nim przez władze górale z sąsiednich wiosek zdławili ten ruch w zarodku.
Jedynym miejscem, gdzie rozwinęła się większa akcja powstańcza, był Kraków. Formalnie jeszcze istniejąca Rzeczpospolita Krakowska była już od dawna przedmiotem uzgodnień między trzema imperiami, by przy najbliższej okazji wcielić ją do Austrii. 18 lutego 1846 roku oddziały austriackie wkroczyły do starej stolicy Polski, po czym – nieoczekiwanie, trzy dni później, wycofały się z Krakowa. Chłopi w Rzeczypospolitej, w większości już oczynszowani, związani z Krakowem jako silnym centrum polskości, sprzyjali sprawie narodowej. To umożliwiło skuteczną akcję powstańcom. 22 lutego zajęli Kraków i ogłosili w nim powstanie Rządu Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej. Na jego czele stanął Jan Tyssowski (1811–1857), reprezentujący organizację spiskową z Galicji.
Manifest tego Rządu wzywał cały naród do powstania przeciw zaborcom i ogłaszał zniesienie wszystkich przywilejów stanowych, uwłaszczenie chłopów, użytkowanie dóbr ziemskich „według zasług i zdolności” (dwa lata później, na specjalnej uroczystości z okazji rocznicy powstania w Krakowie zorganizowanej na emigracji, w Brukseli, Karol Marks zastanawiał się, czy można ten manifest nazwać komunistycznym).
Dla polskiego ruchu narodowego to, co stało się w Galicji w 1846 roku, okazało się nie tyle „chwalebnym przykładem postępowej idei”, ile tragedią. Rząd w Krakowie uzbroił kilka tysięcy powstańców. Jego działania dodatkowo zradykalizował Edward Dembowski, który przyłączył się do walki na czele sformowanego przez siebie oddziału górników z pobliskiej kopalni soli. 27 lutego ruszył w procesji z chorągwiami kościelnymi, by przekonywać chłopów spoza Rzeczypospolitej Krakowskiej do pomocy powstaniu. Zginął od salwy nadciągającego oddziału austriackiego. 4 marca oddziały powstańców wycofały się z miasta i złożyły broń. Do Krakowa weszły wojska rosyjskie i austriackie. Rzeczpospolita Krakowska, choć jej istnienie było formalnie zagwarantowane traktatem wiedeńskim z 1815 roku, została zlikwidowana (mimo protestów części francuskich i brytyjskich polityków) i w listopadzie wcielona do Austrii.
Powstanie 1846 roku upadło, ponieważ jego przywódców sparaliżował strach. Nie tylko z powodu nadciągających wojsk austriackich, ale dlatego, że dotarły do miasta informacje o fali pogromów szlacheckich dworów, dokonywanych przez chłopów w Galicji. Katolików, tak jak polska szlachta, i tak jak ona mówiących po polsku.
Tak zwana rabacja galicyjska rozpoczęła się od nieudanego ataku szlacheckich powstańców na Tarnów, jedno z większych miast w Galicji zachodniej. Wiedząc o przygotowaniach do powstania, szef administracji austriackiej w Tarnowie, Josef Breinl, zwołał zebranie z okolicznymi chłopami, których upoważnił do łapania szlacheckich „buntowników”, obiecując w zamian ograniczenie pańszczyzny. Chłopi, na czele ze swoim liderem, gospodarzem ze Smarzowej Jakubem Szelą (1787–1860) odpowiedzieli na to wezwanie władzy. Zaczęli napadać na dwory. Pod pretekstem szukania broni, gromadzonej przez powstańców, plądrowali budynki dworskie i kościelne plebanie. Pobitych albo już pomordowanych powstańców zaczęli zwozić do austriackiego urzędu w Tarnowie. Od urzędników Breinla otrzymywali pieniądze „za fatygę”.
W ciągu kilku dni uzbrojone gromady chłopów napadły i zniszczyły blisko 500 dworów szlacheckich w zachodniej części Galicji (najwięcej w obwodzie tarnowskim, gdzie splądrowano 90 proc. dworów). Zabili, najczęściej w niezwykle okrutny sposób, nie mniej niż 1200 osób, głównie szlachtę, właścicieli i dzierżawców majątków, ale także ich rodziny, kobiety i dzieci, jak również dworskich nauczycieli, służbę, a nawet księży. Dopiero w połowie kwietnia, kiedy polskie powstanie narodowe było już dawno stłumione, Szela został zatrzymany przez władze austriackie, zaniepokojone sprzeciwem chłopów wobec powrotu do prac na roli. Mordercy szlachty nie zostali ukarani. Szela, aby mógł spokojnie żyć, otrzymał w 1848 roku od władz austriackich zwolnione od podatków duże gospodarstwo (ok. 17 hektarów) na Bukowinie, prowincji imperium Habsburgów mocno oddalonej od jego rodzinnych stron.
Wybuch nieoczekiwanej przemocy i jej wstrząsający rozmiar zostawiły trwałe piętno w polskiej świadomości narodowej i kulturowej mitologii. Warto zastanowić się i nad przyczynami, i nad skutkami, i nad nieopisaną dotąd specyfiką tego zjawiska, które nazywa się rabacją galicyjską. Przyczyn szuka się najczęściej: 1. w położeniu chłopów, ich nędzy i narastającym konflikcie społecznym ze szlacheckimi właścicielami ziemi, na której chłopi wciąż musieli odrabiać pańszczyznę; 2. w manipulacji tym społecznym problemem przez urzędników austriackich, którzy chętnie przeciwstawili chłopów szlachcie i wykorzystali ich przeciwko polskiemu ruchowi niepodległościowemu, zagrażającemu stabilizacji imperium Habsburgów. Obie te przyczyny są realne i wspólnie tworzyły podłoże rabacji. Ale nawet połączone razem nie wystarczają do zrozumienia jej przebiegu.
Zamieszkujący zachodnią połowę Galicji chłopi wyznania katolickiego, choć mówili po polsku, na pewno nie czuli się Polakami. Byli zróżnicowani między sobą pod względem majątku i statusu: od kmieci, mających własne, spore gospodarstwa, do nieposiadających nawet domu – komorników. Ale ich wspólny świat społeczny funkcjonował jako przestrzeń zamknięta wewnątrz wsi i najbliższej okolicy. W przestrzeni tej byli jeszcze, obok chłopów, pan, Żyd oraz ksiądz.
Pan – czyli szlachcic, jego plenipotenci i urzędnicy dworu – był kojarzony z regularną, przymusową pracą, dominacją socjalną i wynikającymi stąd konfliktami, z poczuciem wyzysku. Żyd, dzierżawca karczmy, należącej najczęściej do pana, nie był oddzielony tak wielkim dystansem społecznym od chłopów. Był, owszem, odmienny kulturowo, ale prowadzona przez niego karczma była zarazem dla chłopa źródłem jedynej dostępnej rozrywki, zawsze obficie podlewanej alkoholem. Ksiądz (często wywodzący się z środowiska wiejskiego czy mieszczańskiego, rzadziej ze szlacheckiego) – był zasadniczym współorganizatorem porządku symbolicznego życia chłopów, a zarazem kimś, kto także domagał się opłat czy świadczeń na rzecz swojej parafii.
Był jednak jeszcze jeden ważny, zewnętrzny układ odniesienia dla tego chłopskiego świata. Było nim państwo. Dawniej, za czasów Rzeczypospolitej, symbolizował je król Polski. Od 1772 roku dla chłopów galicyjskich był to już cesarz w dalekim Wiedniu oraz reprezentujący go austriacki urzędnik. W relacjach między chłopem a panem nie było w Galicji istotnych zmian od czasu odwołanych 50 lat wcześniej reform Józefa II. Spory o ilość odrabianej pańszczyzny narastały. Pamięć o reformach, jakimi „dobry cesarz” chciał przynieść ulgę – trwała wśród chłopów. Długoletnia służba chłopskich synów w armii cesarskiej czyniła z nich, kiedy wracali do domu na urlop albo już na stałe, po służbie – źródło wiedzy o szerokim świecie, niepodległym władzy miejscowego pana, a nawet naukom miejscowego księdza. „Urlopnicy” byli także elementem wzmacniającym identyfikację chłopskiej nadziei na inny, lepszy świat, z symbolem tego świata – dalekim cesarzem.
Przy tej okazji trzeba dostrzec wpływ upadku Rzeczypospolitej na rozwój świadomości narodowej chłopów, a dokładnie na zahamowanie tego rozwoju. Dopóki państwo było kojarzone z Polską, nawet w formie ograniczonej, jak w Księstwie Warszawskim (które obejmowało część Galicji) czy na północ od Galicji w Królestwie Polskim (na pewno do 1831 roku, ale w pewnym stopniu także później, kiedy jeszcze pewne elementy dawnej autonomii trwały), dopóty państwo to także bywało przeciwstawione w chłopskiej mentalności lokalnemu panu. Ale trudniej było je przeciwstawić abstrakcyjnemu pojęciu „Polska”.
W pewnej mierze to skojarzenie państwa z polskością mogło być zachowane w maleńkiej Rzeczypospolitej Krakowskiej – do czasu jej likwidacji. I dlatego, zauważmy, na tym terenie chłopi nie wzięli udziału w wyrzynaniu szlachty. A tuż obok, w Galicji, jak najbardziej. Echo walki chłopów z Galicji w powstaniu Kościuszki, w legionach Dąbrowskiego czy w armii Księstwa Warszawskiego – zamierało już w społecznej pamięci w połowie XIX wieku. Państwo – to cesarz w Wiedniu i jego urzędnik, do którego można się odwołać przeciw miejscowemu panu. „Polska”, „Polak” – to właśnie miejscowy szlachcic, zwłaszcza jeśli angażował się w jakiś sposób w patriotyczne przedsięwzięcia, konspiracje czy powstania. Nic dobrego w praktyce z nich nie wynikało dla chłopa.
„Polska”, „Polak” – to była dla chłopa w Galicji połowy XIX wieku niebezpieczna, obca, a nawet wroga (bo łącząca się z obrazem własnego pana feudalnego) fantazja. Przekonać go do tej „fantazji”, do udziału w walce o wolność Polski, za pomocą jednego aktu: odczytania manifestu powstańców – to była iluzja.
Dla lokalnych władz austriackich, tak jak dla samego cesarza Ferdynanda i kanclerza Metternicha w Wiedniu, zagrożeniem była właśnie owa polska „iluzja”, czyli kolejne spiski przygotowywane z myślą o oderwaniu Galicji od imperium i odbudowie Rzeczypospolitej pod hasłem prawa narodu do niepodległości. Dlatego możliwe stało się praktyczne odwołanie starosty Breinla do chłopów przeciwko szlachcie. Poprzedzała je powtarzana od 1845 roku plotka, że „panowie” zbierają broń – żeby wyrzynać chłopów.
Same władze austriackie nie były w stanie wywołać „rabacji”, ale jednak rzeczywiście wykorzystały dla swojego celu chłopską nieufność wobec „panów” i społeczną krzywdę. Mitem jest powtarzane czasem nawet w historiografii twierdzenie, jakoby Breinl ofiarował nagrodę 5 talarów za żywego powstańca, 10 za zmarłego. Ale faktem jest, że jego urzędnicy płacili chłopom dostarczającym zabitych lub poturbowanych „panów” niewielkie pieniądze i że nie ukarali sprawców masowej zbrodni.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.