Wirtualna rzeczywistość na dobre stała się istotną częścią naszego życia. Kto dzisiaj potrafi wytrzymać bez sprawdzania powiadomień w mediach społecznościowych?… Fot. Pixabay
W lewo zwrot i… pełne zanurzenie!
Dr Piotr Łuczuk
W ostatnim czasie głośno jest o cenzurze na Facebooku. Po tym, co spotkało Konfederację, a wcześniej również wiele innych konserwatywnych facebookowych profili, internauci, dziennikarze, a nawet politycy nie kryją zdziwienia. Przy tej okazji wszyscy pomstują na twórcę Facebooka Marka Zuckerberga, który, popijając zapewne kolejny drink z palemką, najwyraźniej jest gotów pokazać wszystkim krytykom środkowy palec lewej dłoni. Dlaczego lewej? Bo od lat Facebook skręca ostro w lewo, tyle że nie ma już mowy o delikatnej zmianie kursu. Teraz to zwykła jazda bez trzymanki. Czy blokada konta Konfederacji na Facebooku była zaskoczeniem? Nie była! Podobnie, jak wcześniejsza blokada, a w konsekwencji trwałe usunięcie konta urzędującego jeszcze wtedy prezydenta USA Donalda Trumpa. Może i zniknięcie obu wspomnianych profili było nagłe, jednak obserwując politykę społecznościowego giganta na przestrzeni ostatnich lat, trudno mówić tu o jakimkolwiek zaskoczeniu.
O cenzurze na Facebooku powiedziano i napisano naprawdę sporo, nie ma sensu tego powtarzać. Istotne jest w zasadzie nawet nie to, dlaczego Facebook cenzuruje treści, lecz dlaczego my mu na to pozwalamy.
W celu pełnego zrozumienia, z jak realnym zagrożeniem mamy do czynienia, warto przyjrzeć się badaniom dotyczącym dostępu do internetu w Polsce. Ze statystyk Eurobarometru wynika, że jeszcze w 2011 r. dostęp do sieci miało zaledwie 59% gospodarstw domowych na terenie kraju, a posiadaniem konta na Facebooku mogło się pochwalić jedynie 5,5 mln Polaków. Co niezwykle intrygujące, przez zaledwie sześć lat dane te uległy radykalnej zmianie. W 2017 r. szacowano już, że dostęp do internetu ma nawet 80% polskich gospodarstw domowych. Dziś eksperci są zgodni, że szacunkowa liczba internautów w Polsce przekroczyła barierę 30 mln osób. Równie powszechny jest dostęp do mediów społecznościowych – głównie Twittera i Facebooka. Poza wieloma niezaprzeczalnymi korzyściami taki stan rzeczy wiąże się również ze sporym zagrożeniem. Ponad 30 mln polskich internautów stanowi bowiem dość łatwy cel dla specjalistów od propagandy. Użytkownicy sieci codziennie narażeni są na różne formy manipulacji – począwszy od reklamy i marketingu, przez medialną dezinformację, aż po świat wielkiej polityki.
To oczywiste, że Facebook do rozwoju i utrzymania swojej pozycji na rynku potrzebuje użytkowników. Czym byłby serwis społecznościowy bez społeczności? Drogi Czytelniku, jeśli masz konto u społecznościowego giganta, sprawdź, jak długo jesteś w stanie wytrzymać bez sprawdzania nowych powiadomień, wiadomości i wpisów na facebookowej ścianie. Im dłużej będzie trwał eksperyment, tym lepiej (dla nauki oczywiście). Gdy w końcu się złamiesz (a zrobisz to z pewnością), zanotuj, ile czasu udało się spędzić z dala od Facebooka. Minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące… dalej się nie zapędzajmy, bo wytrzymanie tak długo bez nikomu niepotrzebnego społecznościowego contentu (treści) należałoby chyba wpisać do księgi rekordów Guinnessa.
A teraz czas na kolejny eksperyment, tym razem myślowy. Czy możesz sobie wyobrazić sytuację, w której w XXI w., w dobie mediów społecznościowych i cyfrowego obiegu informacji, po ujawnieniu gigantycznego skandalu i opisaniu procederu łamania praw kobiet cała afera nagle zostaje wyciszona? Czy możesz sobie wyobrazić, że doniesienia o serii porwań młodych kobiet – a następnie sprzedawania ich na targu niewolników z przyczepionymi metkami z ceną – przechodzi zupełnie bez echa? Po całej kampanii wokół #metoo i akcjach spod znaku czerwonej błyskawicy to chyba niemożliwe… A jednak! Tak się właśnie stało, gdy brytyjskie biuro stowarzyszenia Pomocy Kościołowi w Potrzebie rozpoczęło kampanię informacyjną na temat setek kobiet porywanych każdego roku, a następnie zmuszanych do małżeństwa i pełnienia roli niewolnic seksualnych w krajach muzułmańskich. Facebook błyskawicznie nałożył na te wpisy ograniczenia i drastycznie obciął zasięgi postów. W mediach społecznościowych zablokowana została promocja petycji w obronie chrześcijanek. Dyrektor polskiej sekcji stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie ks. prof. Waldemar Cisło nazywa to cenzurą i mówi wprost: „Mamy do czynienia z chrystianofobią”.
Zastanówmy się czy taka sytuacja miałaby miejsce, gdyby chodziło na przykład o wulgarne okrzyki: „Wyp***ć!” i akcje spod znaku czerwonej błyskawicy inicjowane rzekomo w obronie praw kobiet. Właściwie nie musimy sobie tego wyobrażać – widzieliśmy przecież, że relacje z manifestacji, a także wpisy liderek całego ruchu nie były przez Facebooka usuwane. Dołączali do nich i rozpowszechniali je celebryci, artyści, ludzie kultury… Nie było też żadnych doniesień o obcinaniu ich zasięgów.
Aspołeczne media społecznościowe
Dziś nie ulega już wątpliwości, że media społecznościowe stały się głównymi platformami społecznego zaangażowania, pełniąc zarazem rolę kluczowych kanałów informacyjnych. To właśnie media społecznościowe są obecnie podstawowym rodzajem mediów, które wpływają na kształtowanie świadomości politycznej oraz tożsamości wielu młodych ludzi na całym świecie. Serwisy takie jak Facebook czy Twitter zmonopolizowały cały segment życia publicznego w wielu krajach. W trakcie prowadzonego w 2018 r. na uniwersytecie w Oxfordzie badania wykazano, że to właśnie media społecznościowe są w większości państw w czasie wyborów głównym kanałem wymiany informacji na temat poglądów politycznych oraz że są powszechnie wykorzystywane jako narzędzie manipulacji opinią publiczną. Dzieje się to na różne sposoby. W krajach pod rządami autorytarnymi stanowią one podstawowy środek kontroli społecznej, w demokracjach zaś są najczęściej wykorzystywane do rozprzestrzeniania informacji, w tym propagandy, i oddziaływania na konkretne segmenty społeczeństwa.
Najbardziej szokujące dane dotyczą działań propagandowych wymierzonych przeciwko Ukrainie i Polsce. Analiza mediów społecznościowych na Ukrainie potwierdza prowadzenie tam jednej z najbardziej zaawansowanych operacji propagandowych na całym świecie. Na przestrzeni lat 2015–2017 realizowano tam liczne kampanie dezinformacyjne i propagandowe przeciwko obywatelom Ukrainy za pośrednictwem portali społecznościowych VKontakte, Facebook oraz Twitter; na pierwsze przypadki takich działań natrafiono w tym kraju już na początku lat 2000. Naukowcy z Oxfordu wykazali ponadto, że niektóre rządy kierują w internecie bezpośrednimi akcjami propagandowymi i dezinformacyjnymi skierowanymi nie tylko do własnej ludności, lecz wymierzonymi również przeciwko obywatelom innych krajów. Na przykład kampanie realizowane przez Chińczyków wycelowane były w dużej mierze w podmioty polityczne na Tajwanie, a kampanie prowadzone przez Rosję – w podmioty polityczne w Polsce i na Ukrainie.
Wraz z pojawieniem się na rynku Facebook, Twitter, a do niedawna także komunikator Gadu-Gadu czy serwis Nasza Klasa, oferowały użytkownikom praktycznie nieograniczone możliwości aktywnego funkcjonowania w cyberprzestrzeni. To właśnie media społecznościowe dają nam możliwość błyskawicznego kontaktu z osobami oddalonymi o setki tysięcy kilometrów, co doceniliśmy szczególnie zwłaszcza w czasie pandemii. Są wręcz wszechobecne, potwierdzając na każdym kroku teorię Marshalla McLuhana o funkcjonowaniu globalnej wioski. Ten medal ma jednak dwie strony. Wystarczyło kilkanaście lat od uruchomienia pierwszych platform tego typu o zasięgu globalnym, abyśmy przestali wyobrażać sobie życie bez dostępu do wszelkiej maści „społecznościówek”. A to dopiero początek problemów…
Media społecznościowe stały się bardzo szybko nową wersją tabloidu. Przy nich nawet najbardziej prymitywna prasa brukowa przypomina jedynie gazetkę szkolną. Pozostając medium pierwszego wyboru, z którego wielu użytkowników czerpało wiedzę, wyrabiało sobie poglądy na dany temat i angażowało się w dyskusje na tematy światopoglądowe, twórcy mediów społecznościowych utrzymywali, że nie pełnią wcale funkcji nadawcy. Przekonywali, że są czymś w rodzaju tablicy ogłoszeń, na której każdy może zamieszczać swoje informacje i dyskutować praktycznie na każdy temat. Problem w tym, że było to… kłamstwo.
W 2021 r. doszło do przełomu, powszechnie zaczęto wtedy mówić o stosowaniu przez media społecznościowe cenzury, ujawniono blokowanie na wielką skalę treści różnego rodzaju. Ale to nie wszystko. Użytkownicy mediów społecznościowych dali się na własne życzenie zamknąć w bańce filtrującej (ang. filter bubble), której mechanizm dość dosadnie ukazuje film „Social dilemma”, dostępny jeszcze w serwisach streamingowych. Chodzi o to, że poprzez zastosowanie swego rodzaju cenzury prewencyjnej użytkownik końcowy widzi jedynie to, co pozwalają mu zobaczyć algorytmy. Sen o wolnym internecie oraz swobodnym, nieograniczonym dostępie do danych i informacji przerodził się na naszych oczach w istny koszmar, przy którym wizja Orwella z „Roku 1984” to namacalna już niemalże rzeczywistość.
Na łamach tygodnika „Gazeta Polska” Piotr Grochmalski zwracał uwagę, że dzień, w którym szef prywatnej firmy Facebook zablokował na swojej platformie prezydenta największego państwa świata, człowieka, który ma dostęp do kodów startowych arsenału atomowego, zamyka pewną epokę w historii demokracji. Zdaniem publicysty jest to dowód globalnej mocy grupy GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple i Microsoft), która podzieliła między siebie wpływy w zachodnim świecie.
Trudno się z nim nie zgodzić, mając świadomość, że skupione wokół GAFAM podmioty dysponują zasobami finansowymi większymi niż PKB wielu dobrze rozwiniętych krajów. Grochmalski mówi wprost o istnieniu cyberimperium i wskazuje również na jego alter ego w postaci grupy BATX (Baidu, Alibaba, Tencent, Xiaomi), pozostającej pod wpływem Chińskiej Republiki Ludowej. To właśnie między tymi podmiotami toczy się na naszych oczach bój o przyszłość internetu, którego echa obserwujemy praktycznie w każdej sferze naszego życia.
Trzeba mieć świadomość, że gra toczy się o dużą stawkę. Nie chodzi tylko o wpływy, lecz także o dostęp do danych, dający przewagę praktycznie na każdym froncie, m.in. w biznesie, marketingu i polityce.
Skala naszej zależności od mediów społecznościowych jest dziś ogromna. To one wypełniają nam wolny czas, oferują różnego rodzaju gry, filmy lub muzykę, a także dają nieograniczony dostęp do informacji (co wykorzystuje się również w wojnie informacyjnej, w celach kampanii dezinformacji). Social media stały się medium pierwszego wyboru. Z roku na rok znacząco wzrasta odsetek osób pozyskujących informacje o otaczającym je świecie właśnie z Facebooka, Twittera oraz Instagrama. Nie jest zatem żadnym zaskoczeniem, że tak ogromny potencjał wykorzystano jako narzędzie promocji. Dziś nie trzeba już płacić za ogłoszenia w prasie, dzwonić do znajomych czy wysyłać setek e-maili. Użytkownicy mają wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki, dostępne za pomocą kilku kliknięć. Nie chodzi tu tylko o promocję marek i konkretnych produktów, lecz także (a może przede wszystkim) – o lansowanie w ten sposób całego pakietu wzorców zachowań i promocję konkretnego światopoglądu.
Sekret bańki filtrującej, czyli po co to wszystko?
O realnym zagrożeniu związanym z nadużywaniem potęgi algorytmów i możliwości zamknięcia obywateli w bańce filtrującej świadczą chociażby wydarzenia, które rozegrały się w kontekście ostatnich wyborów prezydenckich w USA. Wówczas Twitter i Facebook oznaczyły jako „mylący i wprowadzający w błąd” wpis prezydenta USA Donalda Trumpa, w którym sugerował on m.in., że głosowanie korespondencyjne prowadzi do „oszustwa”. Chodziło o wpis krytykujący decyzję Sądu Najwyższego w USA wydłużającą termin przyjmowania głosów oddanych korespondencyjnie w stanach Pensylwania i Karolina Północna do trzech dni po zamknięciu lokali wyborczych. Trump przekonywał, że decyzja ta pozwoli na „szerzenie się oszustwa” i jest „bardzo niebezpieczna”. Twitter tymczasem oflagował wpis URZĘDUJĄCEGO jeszcze prezydenta USA jako „bezpodstawny” i „mylący”. Co więcej, serwis zablokował możliwość przesyłania tweeta dalej, dopuszczając jedynie jego cytowanie. Tego typu przypadków w kontekście wpisów Donalda Trumpa było w czasie kampanii wyborczej i już po jej zakończeniu znacznie więcej. O tym, jak skończyła się ta historia, napisano i powiedziano już tak wiele, że nie ma potrzeby tego powtarzać.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.