Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane
w Państwa urządzeniu końcowym. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".

RELIGIA W SZKOLE I NIEDZIELA DLA BOGA. ALBO BUDOWANIE NA PIASKU

Aktualności

25.09.2017 15:54

W każdym miejscu, jakie odwiedzi nowy metropolita abp Marek Jędraszewski, dzieci z radością lgną do niego. Tak też było w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Fot. Adam Bujak W każdym miejscu, jakie odwiedzi nowy metropolita abp Marek Jędraszewski, dzieci z radością lgną do niego. Tak też było w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Fot. Adam Bujak

Abp Marek Jędraszewski, Metropolita Krakowski

 

Nauczanie religii w polskiej szkole od chwili zakończenia drugiej wojny światowej ma swoją dość złożoną, a równocześnie dramatyczną historię. W pierwszych latach po wojnie lekcje religii odbywały się w klasach szkolnych, co dla ówczesnego polskiego społeczeństwa było czymś oczywistym. W sposób naturalny narzucały się przecież wspomnienia z lat międzywojennych, kiedy to religia była powszechnie właśnie tak nauczana. Od 1948 roku, kiedy zaczynała się w naszym kraju epoka stalinowska, lekcje religii stopniowo w szkołach wygaszano. Jak bardzo sprzeciwiało się to odczuciom społecznym, świadczy fakt, że podczas Powstania Poznańskiego Czerwca 1956 roku strajkujący robotnicy oprócz haseł wolności, sprawiedliwości i chleba wysunęli postulat powrotu religii do szkół. Dlatego też na słynnym pomniku „Poznańskie Krzyże” znajduje się napis: „O Boga, za wolność, prawo i chleb” oraz podpis: „Czerwiec 1956”.

Kardynał Stefan Wyszyński jako jeden z trzech warunków swego powrotu do Warszawy z internowania w Komańczy postawił sprawę (obok zwolnienia z więzień wszystkich biskupów i umożliwienia im powrotu do ich diecezji oraz utworzenia na nowo prasy katolickiej) przywrócenia nauczania religii w szkołach. Ówczesny I Sekretarz PZPR Władysław Gomułka ten warunek przyjął, a odpowiednie rozporządzenie państwowe zostało podpisane 8 grudnia 1956 roku, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, co dla Prymasa Polski urastało do rangi symbolu. Szybko się jednak okazało, że ze strony władz komunistycznych był to krok czysto taktyczny. Kiedy nastroje społeczne się uspokoiły, religię ze szkół zaczęto na nowo usuwać. Ten proces, rozpoczęty już w 1958 roku, został ostatecznie zakończony cztery lata później.

Dopiero polityczne przemiany zapoczątkowane w 1989 roku sprawiły, że na nowo ujawniły się pragnienia zdecydowanej większości społeczeństwa, aby dzieci i młodzież mogły się uczyć religii w szkołach. Rozporządzenie ministra edukacji narodowej Henryka Samsonowicza z 1990 roku było pozytywną odpowiedzią na te oczekiwania. Stało się ono jednak przyczyną ostrej kampanii medialnej prowadzonej przez środowiska lewicowo-liberalne. Sprzeciwiały się one nauczaniu religii w szkołach, z góry przesądzając o tym, że staną się one miejscem gorszących podziałów, nietolerancji i prześladowań dzieci niewierzących przez większość wierzących. Doświadczenie pokazało, że te obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Nie pamiętam jednak, by którykolwiek z polityków i dziennikarzy, którzy z taką pewnością siebie zabierali wtedy głos, przyznał się do błędu i przeprosił katolickie społeczeństwo polskie za swe krzywdzące oskarżenia. Przeciwnie, niemal rytuałem ostatnich lat stało się to, że kiedy zbliżał się początek kolejnego roku szkolnego, w polskiej prasie pojawiały się liczne artykuły mówiące o tym, jak wiele kosztują nasze biedne państwo pensje katechetów i katechetek, gdy tymczasem brakuje pieniędzy na samą oświatę, służbę zdrowia czy budowę autostrad.

Pojawiały się też zarzuty, że przez sam fakt nauczania religii w szkołach Polska stacza się do poziomu państwa wyznaniowego, przynoszącego wstyd reszcie Europy. Nie chciano przy tym uznać faktu, że w 24 państwach Unii Europejskiej – w tym w Niemczech, Austrii, Szwecji, Wielkiej Brytanii i we Włoszech – uczy się religii w szkołach publicznych. Na szczęście, od niedawna nie ma już u nas tego frontalnego ataku ze strony środków społecznego przekazu przeciwko nauczaniu religii w szkołach, przynajmniej w mediach publicznych. Zapewne ma w tym duży udział fakt radykalnej poprawy budżetu państwa. Kiedy starcza na wiele programów socjalnych, trudno wysuwać argumenty, że nie ma pieniędzy – zresztą relatywnie nie aż tak wielkich – na pensje dla nauczycieli religii, których praca przyczynia się w ogromnym stopniu do procesu wychowywania młodych Polaków w duchu obiektywnych wartości, służących dobru naszej Ojczyzny.

Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że walka z nauczaniem religii w szkole nie jest właściwie niczym nowym, ponieważ toczy się ona w Europie przynajmniej od czasów Oświecenia. Doskonałą ilustracją tego jest mało znany „List do arcybiskupa de Beaumont” z 18 listopada 1762 roku, którego autorem był słynny Jean-Jacques Rousseau. Jak wiadomo, wiosną tamtego roku opublikował on głośne dzieło, noszące tytuł „Emil, czyli o wychowaniu”. Niemal natychmiast zostało ono zakazane przez Parlament Paryża, a na autora wydano nakaz aresztowania. W sierpniu arcybiskup Paryża Krzysztof de Beaumont ogłosił obszerny list pasterski, w którym skrytykował „Emila”, a szczególnie jego bardzo znaczącą część, noszącą tytuł „Wyznanie wiary sabaudzkiego wikarego”. Nieco później dzieło Rousseau potępiła Sorbona. W odpowiedzi na list pasterski arcybiskupa de Beaumont w 1763 roku Rousseau opublikował swój „List”, napisany już jesienią 1762 roku. W swej istocie „List” był obszernym traktatem, w którym Rousseau krytykował arcybiskupa, świadomie przyjmując postawę poczucia wyższości, z jaką jako protestant, a jeszcze bardziej jako deista patrzył na pasterza Kościoła katolickiego.

W duchu typowego dla siebie antyklerykalizmu Rousseau podważył najpierw autorytet samych księży, którzy w tamtych czasach prowadzili szkolnictwo w całej niemal Francji. Zdaniem autora „Listu” bynajmniej nie gwarantują oni tego, aby ich uczniowie wyrośli kiedyś na dobrych obywateli. Zwracając się do arcybiskupa Paryża, Rousseau pisał m.in.: „Nie wiem, czy w Twoim kraju (sam Rousseau przebywał wówczas w Szwajcarii – przyp. red.) księża uchodzą za tak dobrych obywateli. Ponieważ jednak wychowanie obecnego pokolenia jest ich dziełem, to powstaje pytanie, na które odpowiedzieć możesz tylko Ty sam i Twoje dawne listy pasterskie: czy ta strawa duchowa wyszła młodym na zdrowie i czy rzeczywiście uczyniła z nich tak wielkich i świętych ‘prawdziwych czcicieli Boga’ i wielkich ludzi ‘zdolnych stać się opoką i ozdobą ojczyzny’.” (J.-J. Rousseau, „List do arcybiskupa de Beaumont”, tłum. H. Rosnerowa). W tym miejscu Rousseau nie omieszkał uciec się do pewnej przewrotnej złośliwości: „Pozwolę sobie dodać jeszcze jedną uwagę, która powinna zastanowić wszystkich dobrych Francuzów i Ciebie: oto wśród wszystkich królów, jacy panowali waszemu narodowi, najlepszym był ten jedyny, którego w ogóle nie wychowywali księża” (tamże, s. 623). Rousseau miał tu na myśli Henryka IV, autora słynnych słów „Paryż wart jest mszy” (Paris vaut bien une messe), który dla osiągnięcia tronu króla francuskiego przeszedł cynicznie z kalwinizmu na katolicyzm.

Jednakże główną osią sporu między arcybiskupem Paryża a Rousseau była pewna wizja antropologiczna. Rousseau zarzucał arcybiskupowi i w ogóle całemu Kościołowi katolickiemu to, że w swojej wizji człowieka głosi tradycyjną naukę o grzechu pierworodnym. Konsekwencją tej doktryny jest, jak wiadomo, twierdzenie, że w naszej ludzkiej naturze niejako od samego początku jest jakaś skłonność do zła. Stąd cały proces edukacyjny powinien służyć temu, aby minimalizować potencjalne zło, które w nas tkwi, i wychowywać ku dobremu. Tymczasem Rousseau twierdził coś wręcz przeciwnego: natura ludzka sama z siebie jest dobra, natomiast wszelkie zło pochodzi z zewnątrz, jest bowiem następstwem edukacji, nauki, kultury i sztuki. Dlatego też trzeba walczyć z kulturą i z dotychczasowym modelem wychowania, aby móc przywrócić człowieka do jego pierwotnej dobroci. Nie trzeba dodawać, że przy takim założeniu pierwszymi złymi ludźmi, którzy młodych uczyli (i uczą) zła, byli (są) księża, ponieważ to głównie oni mieli wtedy w swoich rękach szkolnictwo. Należało więc usunąć ich ze szkół.

W związku z pochwałą pierwotnej dobroci natury ludzkiej Rousseau dokonał rozróżnienia między „wychowaniem pozytywnym” a „wychowaniem negatywnym”. Jak pisał w „Liście do arcybiskupa de Beaumont”, „wychowaniem pozytywnym nazywam takie wychowanie, które dąży do przedwczesnego ukształtowania umysłu i do wpojenia w dziecko wiedzy o obowiązkach człowieka”. Takie wychowanie jest czymś złym, ponieważ narzuca wychowankowi określone wymogi cywilizacyjne, które w swej istocie niszczą jego pierwotną, naturalną dobroć, pozbawiając go szczęśliwości. Nie wolno więc uczyć dzieci o ich obowiązkach, tym bardziej nie wolno uczyć odpowiedzialności. Wprost przeciwnie: ich wychowanie powinno mieć charakter negatywny. Według Rousseau, powinno ono dążyć „do ulepszenia naszych organów, narzędzi naszej wiedzy, zanim ową wiedzę otrzymamy, i które przygotuje do myślenia poprzez kształcenie zmysłów. Wychowanie negatywne nie rozleniwia, daleko tego! Nie wpaja ono cnót, choć zapobiega występkom; nie uczy prawdy, ale chroni od błędów, wytwarza w dziecku skłonność do tego wszystkiego, co może je przywieść do prawdy, kiedy ma ono możność ją pojąć, kiedy ma możność ją pokochać” (tamże, s. 624). Wynika zatem z tego, że dziecko powinno pozostawać możliwie długo bez wychowania – w swej niewinnej, niczym nieskażonej naturze. Najważniejszą rzeczą jest rozwijanie w nim świata zmysłowości. Kiedyś nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie je uczyć o prawdzie i o dobru.

Na ten wielki spór o charakterze antropologicznym nakładał się głoszony przez Rousseau deizm. Według niego należało odrzucić Objawienie, zwłaszcza prawdę o Jezusie Chrystusie Synu Bożym, a przyjąć dość mgławicową wizję Wielkiego Zegarmistrza tego świata. Ewentualna relacja między człowiekiem a taką Istotą Najwyższą nie powinna mieć żadnych pośredników. Należy zatem odrzucić Kościół i jego sakramenty, w ogóle całą katolicką wizję pracy duszpasterskiej. Z tym wszystkim – jako przejawami ciemnogrodu i obskurantyzmu – trzeba, zdaniem nie tylko Rousseau, ale także innych przedstawicieli, zwłaszcza francuskiego, Oświecenia, za wszelką cenę walczyć – oczywiście w imię wolności człowieka.

Wiek XIX zradykalizował te antychrześcijańskie poglądy, stając się – na skutek odrzucenia istnienia jakiejkolwiek Najwyższej Istoty – epoką ateizmu. Ludwig Feuerbach w połowie XIX wieku stwierdził, że „prawdą teologii jest antropologia”. Według niego to, co w teologii mówi się o Bogu, o Jego wspaniałych, przekraczających wszystko przymiotach, jest tak naprawdę obrazem człowieka, wyobrażeniem jego pragnień odnośnie do tego, kim chciałby on być. Człowiek jest bowiem śmiertelny, a chciałby być nieśmiertelny, jest świadomy ograniczoności swojej wiedzy, a chciałby być wszechwiedzący, jest słaby, a chciałby być wszechmocny, ma poczucie swej moralnej ograniczoności, a chciałby być idealny. Więc trzeba zreinterpretować teologię, by zrozumieć to, czym człowiek w swej istocie jest. Po Feuerbachu pojawili się kolejni przedstawiciele takiego myślenia (lewicy heglowskiej), przede wszystkim Karol Marks ze swoją tezą, iż religia jest „opium dla ludu”. Do tego stwierdzenia nawiązał później Lenin i je przekształcił w duchu rosyjskiej mentalności, głosząc, że religia jest „gorzałką dla ludu”. Jeżeli zaś religia jest opium czy wódką, to znaczy, że jest ona narkotykiem. W konsekwencji niszczy ona człowieka, nie pozwala mu być sobą, rozwijać siebie i zmieniać na lepsze oblicza tego świata. Wynika z tego jeden tylko wniosek: z religią należy walczyć – i to walczyć za wszelką cenę – w imię dobra samego człowieka. Trzeba więc usunąć wszelki możliwy wpływ Kościoła na nauczanie i na wychowywanie młodych ludzi, a całe to wielkie dzieło edukacji oddać tylko i wyłącznie w ręce państwa.

Przeżywamy rok 2017. Jest to znamienny rok, zważywszy na stulecie objawień fatimskich, podczas których Matka Boża wzywała do modlitwy różańcowej w intencji pokoju i o nawrócenie świata. Równocześnie zapowiedziała, że jeśli ludzie się nie nawrócą, to z Rosji rozleje się na cały świat fala ateizmu, a Kościół, także jego najwyżsi przedstawiciele, będzie bardzo cierpieć. Późną jesienią 1917 roku wybuchła w Piotrogrodzie rewolucja październikowa. Wraz z nią zaczął się kolejny etap walki z religią i z Kościołem – i to według dwóch koncepcji. Pierwszą z nich urzeczywistniała Rosja bolszewicka, gdzie doszło do okrutnej fizycznej rozprawy z Kościołem i z ludźmi wierzącymi. Ci z nich, którzy nie zostali od razu rozstrzelani, otrzymywali wyroki wieloletniej katorżniczej pracy w łagrach. Rosja, jak pisał papież Pius XI w opublikowanej 19 marca 1937 roku encyklice Divini Redemptoris – „O bezbożnym komunizmie” – stała się państwem „niewolnictwa narzuconego przemocą milionom ludzi”.

Drugą koncepcję walki z Kościołem i z chrześcijaństwem zaproponował Antonio Gramsci, początkowo faszysta i zwolennik Mussoliniego, następnie przekonany komunista, współtwórca Włoskiej Partii Komunistycznej. Przebywając w więzieniu w latach 1926–1937, uwięziony przez funkcjonariuszy Mussoliniego, wymyślił i przedstawił koncepcję tzw. „marszu przez instytucje”. Według niego stworzenie „nowego, socjalistycznego społeczeństwa” jest możliwe nie przez fizyczne zlikwidowanie „wrogów ludu”, nie poprzez „reedukację przez pracę” w łagrach, ale poprzez ustawiczne urabianie ludzkich umysłów na wszystkich szczeblach edukacji, począwszy od przedszkola aż po uniwersytet, a także poprzez kulturę, która powinna mieć jednolity, socjalistyczny i ateistyczny charakter. Jak twierdził, „stworzyć własną osobowość znaczy – uświadomić sobie swoje stosunki, a zmienić swą osobowość to tyle, co zmienić całokształt tych stosunków”. Trzeba zatem zmienić całokształt stosunków istniejących w świecie kultury, by mogła powstać nowa, rewolucyjna osobowość.

Idee Gramsciego w dużej mierze stały się programem tzw. rewolucji 1968 roku. Zaczęła się ona w maju tego roku na Sorbonie. Jej uczestnikami, a w jakiejś mierze także i twórcami, stali się licealiści i studenci w całej Francji, Niemczech, Italii, Stanach Zjednoczonych – aż po Japonię. Była to rewolucja pokoleniowa – tych, którzy sami mówili znacznie później o sobie: „Mieliśmy szczęście mieć lat dwadzieścia w latach sześćdziesiątych”. Rewolta ta objęła nie jakąś społeczną klasę, proletariacką na przykład, zgodnie z interpretacją marksistowsko-leninowską, ale całą generację młodych ludzi wywodzących się z różnych środowisk. Ten ruch był swoistą mieszanką marksizmu, freudyzmu i socjologii. Jego źródeł należy zresztą szukać jeszcze w latach międzywojennych – w działalności tzw. „szkoły frankfurckiej”. Program rewolucji roku 1968 sprowadzał się do radykalnej woli zerwania z wartościami, z normami, z instytucjami istniejącego dotychczas społecznego porządku, pojmowanego jako wewnętrznie opresyjny i wskutek tego niereformowalny.

Hasła, które wówczas wypisywano na murach uczelni czy w aulach uniwersyteckich, jeszcze dzisiaj bardzo wiele nam mówią o duchu tej rewolucji. Zwłaszcza dwa z nich trzeba tu koniecznie przywołać, bowiem ich konsekwencje odczuwamy coraz dotkliwiej w naszej współczesnej kulturze. Pierwsze brzmiało: Il est interdit d’interdire – „Zabrania się zabraniać”. Jeżeli Dekalog jest zbudowany na zasadzie negatywnej, to znaczy poza Przykazaniami III i IV pozostałe są sformułowane na zasadzie zakazu („Nie zabijaj”, „Nie cudzołóż”, „Nie kradnij”...), to konsekwentnie idąc za wskazaniami hasła „Zabrania się zabraniać”, trzeba by było odrzucić Dekalog. Natomiast drugie hasło przyjęło kształt następującego stwierdzenia: Ni maître, ni Dieu. Dieu, c’est moi – „Ani nauczyciela, ani Boga; ja jestem Bogiem”. Odrzucając Dekalog, zwolennik rewolucji ‘68 roku przypisał sobie zatem cechy boskie. Według niego, tylko poszczególny człowiek miał prawo decydować o tym, co jest dobre, a co złe, co jest prawdziwe, a co jest fałszywe.

Mistrzami rewolucji ‘68 roku byli trzej panowie na „M” – Marks, Mao Tse-tung (dziś pisany Mao Zedong) i Marcuse. Marks stworzył teorię walki klas i swoisty dogmat, według którego byt (czyli warunki społeczno-ekonomiczne) kształtuje świadomość (czyli sposób myślenia i postępowania jednostki). Mao Tse-tung był przywódcą Chin Ludowych, który w 1966 roku zapoczątkował tzw. rewolucję kulturalną. Miała ona na celu zbudowanie zupełnie nowego społeczeństwa za cenę wyparcia się całej jakże bogatej przeszłości kulturowej Chin oraz odrzucenie wszelkich naleciałości kultury zachodniej. Rewolucja ta była związana z okrutnymi czystkami nawet w szeregach samej partii komunistycznej, torturami, poniżeniami, więzieniami.

Trzecim panem na „M” był filozof i socjolog Herbert Marcuse, przedstawiciel wspomnianej „szkoły frankfurckiej”. Przed 1939 rokiem uciekł z Niemiec i znalazł schronienie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wkrótce stał się powszechnie znanym profesorem. Dwie jego książki, opublikowane zarówno po angielsku, jak i po francusku, rozpalały emocje młodych. Pierwsza, „Eros i cywilizacja”, mówiła o tym, że postęp społeczny zależy od tego, w jakim stopniu cała kultura jest przesycona i przeniknięta elementami seksu. Im więcej seksu w książkach, w filmach, w wielu programach kulturalnych, w reklamach, tym większy postęp ludzkości [Jest to pogląd całkowicie sprzeczny z badaniami wybitnego przedwojennego antropologa brytyjskiego prof. J.D. Unwina, który przebadawszy dzieje kilkudziesięciu kultur i cywilizacji, dowiódł w książce „Seks i kultura”, że te społeczeństwa, które poświęcały coraz więcej miejsca, czasu i środków seksowi – upadały; przyp. red.]. Marcuse przedstawiał wizję tzw. „społeczeństwa uspokojonego”, a więc nie żyjącego pod jakąś presją, ale samorealizującego się według własnych, naturalnych impulsów. Jego symbolami miały być mityczne postaci zapatrzonego jedynie w siebie Narcyza oraz Orfeusza, nastawionego przede wszystkim na doznawanie przyjemności.

Druga książka Marcusego, nie mniej wpływowa, to „Człowiek jednowymiarowy”. Marcuse zawarł w niej krytykę bogatego, burżuazyjnego społeczeństwa postindustrialnego lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, które żyje według jednego tylko schematu pragnień i potrzeb, narzucanych przez wszechpotężny świat reklam. Przesłania zawarte w obydwóch dziełach Marcusego niejako się uzupełniały. „Człowiek jednowymiarowy” pokazywał ideową pustkę życia w samym tylko burżuazyjnym dobrobycie, natomiast „Eros i cywilizacja” wskazywał na nowe „ideały”, do których należało za wszelką cenę dążyć: samouwielbienie i seks.

Takie idee propagowano i głoszono w 1968 roku i takie bez większego zastanowienia akceptowano. Nie dziwmy się, że to skutkuje po dzień dzisiejszy. Twórcy tej rewolucji zamienili potargane dżinsy i pomięte podkoszulki na garnitury i zajęli czołowe miejsca w świecie polityki, w mediach i w życiu kulturalnym, jak np. Clinton, w prostej linii także Obama, a gdy chodzi o przywódców europejskich, to chociażby Lionel Jospin we Francji, Joschka Fischer w Niemczech, Zapatero w Hiszpanii. A ilu ich na pomniejszych stanowiskach; np. taki Cohn-Bendit, obdarzony w maju ’68 roku przydomkiem „Czerwony Dany”, który jawnie głosi pedofilię i spokojnie zasiada w ławach Europarlamentu jako przedstawiciel francuskich Zielonych. Ilu w świecie naukowym, w kulturze… Wciąż uważają, że dotychczas żyliśmy w społeczeństwie opresyjnym, a z takim społeczeństwem się nie rozmawia, nie prowadzi dialogu, to społeczeństwo trzeba po prostu zlikwidować. Obecnie wyraża się to poprzez poprawność polityczną, kult przyjemności i życie z myślą tylko o tym, co dzisiaj.

Świadomie odcina się przeszłość, zwłaszcza pamięć historyczną. Nie chce się myśleć o odpowiedzialności, o tym, co będzie jutro – zgodnie z hasłem „po nas choćby potop”. Mamy się tylko bawić – i to jest najistotniejsze. Notuje się coraz większy stopień przesycenia kultury seksem, co, jak wiemy, zwłaszcza w życiu współczesnego teatru w Polsce jest niekiedy porażające. Króluje relatywizm moralny, którego jakże nośnym przekazem stało się słynne hasło z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku: „Róbta, co chceta”. Benedykt XVI określał nasze czasy mianem „dyktatury relatywizmu”. Zło wsącza się teraz poprzez ideologię gender, w Polsce ukazała się znacząca książka pt. „Dyktatura gender” podsumowująca to zjawisko.

Jednym z nielicznych wielkich myślicieli współczesności, który miał odwagę protestować przeciwko temu i wskazywać na nieuchronność końca naszej kultury, jeśli nie zatrzyma się tego marszu już nie tylko poprzez instytucje, ale poprzez umysły i sumienia wszystkich, był Leszek Kołakowski. Świadczy o tym między innymi jego esej, który ukazał się trzy lata temu, „Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny”, pisany jeszcze w latach osiemdziesiątych, po francusku (Jésus ridicule. Un essai apologétique et sceptique). Nie wiem też, czy do końca dobre jest polskie tłumaczenie: „Jezus ośmieszony”. Ja bym raczej powiedział: „Jezus śmieszny”, ponieważ, według Kołakowskiego, dzisiaj już się nie chce dyskutować, czy zasady Dekalogu są dobre czy złe. Dzisiaj w ogóle nie chce się ich brać pod uwagę, podobnie jak na serio nie bierze się Pisma Świętego, Chrystusowej Ewangelii, Jego przesłania o miłości altruistycznej, o konieczności poświęcania się dla dobra innych. Dzisiaj chodzi przecież o samorealizację, chodzi tylko o własne Ja, chodzi o Narcyza i Orfeusza. Co do Jezusa – pozostaje już tylko cynizm i drwina. Jak dobrze wiemy, drwina głęboko rani i boleśnie dotyka. Na nią nie ma żadnych racjonalnych argumentów. Pozostaje zgoda na cierpienie i gotowość do dawania świadectwa. Wielu chrześcijan z pełną świadomością przyjmuje taką właśnie postawę, wsłuchując się w słowa Chrystusa z Kazania na Górze: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie” (Mt 5, 11–12a).

To, co się działo w Polsce w ostatnich latach, jeśli chodzi o ustawodawstwo, zwłaszcza wiosną i latem 2015 roku, było jakby przyspieszonym marszem Gramsciego przez instytucje (polskie). Marsz ten został, na szczęście, zatrzymany w wyniku wolnych, demokratycznych wyborów. Najpierw w maju, a następnie w październiku 2015 roku polskie społeczeństwo powiedziało zdecydowane i jednoznaczne „nie” temu lewackiemu marszowi. „Nie zgadzamy się!”. Podkreślam ten fakt z całą mocą, ponieważ w nim trzeba upatrywać ważny przejaw siły moralnej i duchowej naszego narodu.

 

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.

→ Opcje wyszukiwania Drukuj stronę WPiS 04/2024 - okładka Zamów prenumeratę Egzemplarz okazowy

Zapisz się do newslettera

Facebook
  • Blogpress
  • Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa KWORUM
  • Niezależna Gazeta Obywatelska w Opolu
  • Solidarni 2010
  • Razem tv
  • Konserwatyzm.pl
  • Niepoprawne Radio PL
  • Afery PO
  • Towarzystwo Patriotyczne
  • Prawica.com.pl
  • Solidarność Walcząca Mazowsze
  • Liga Obrony Suwerenności
  • Ewa Stankiewicz

Komentarze

Domniemanie jako metoda manipulacji

Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej

Copyright © Biały Kruk Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.

MKiDN
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Archiwum