Ze STANEM BORYSEM rozmawia Jolanta Sosnowska
Jolanta Sosnowska: Największe Pana przeboje z lat 1970., sprzed wyjazdu do Stanów Zjednoczonych – „Jaskółka uwięziona”, „To ziemia”, „Spacer dziką plażą”, „Szukam przyjaciela” czy „Wiatr od Klimczoka” – znane są do dzisiaj, także młodemu pokoleniu Polaków. To prawdziwe evergreeny. Śpiewa Pan wciąż podobną muzykę, podobne piosenki?
Stan Borys: Największe przeboje są sprzed mojego wyjazdu, ponieważ obecne moje piosenki nie istnieją w radiu, w Polsce nie gra się polskich piosenek. Moja płyta wydana w 2015 r., zatytułowana „Ikona”, zawiera 11 utworów. Tytułowy jest kompozycją nieżyjącego już od 43 lat Bogusława Klimczuka. Dostałem ją od niego w 1970 r. ze słowami: „Wędrujesz ciągle po tych Bieszczadach, a to jest ballada o świętym Jurim, który przemierza na koniu Bieszczady, a potem unosi się w chmury i znika”. Oparta została podobno na XVI-wiecznej legendzie, słowa do niej napisał poeta Tadeusz Urgacz.
Święty Jurij, czczony w Kościele prawosławnym jako zwycięzca, czyli u nas św. Jerzy, rzeczywiście przedstawiany jest w ikonografii na koniu, jako walczący ze smokiem.
Poetycka opowieść o św. Jerzym jest pewną analogią do moich losów. Ostatnie jej słowa: Jeszcze jakby go słychać/ Zanim wjedzie na szczyt/ Chociaż skryty w obłoku/ Czai konia do skoku/ A gdy runie z jej boku/ Już nie ujrzy go nikt, nikt, nikt, nikt, odnieść można do mego wyjazdu z Polski przed 40 laty. Tak bowiem wtedy o sobie myślałem: „Już nie ujrzy go nikt”. Zniknąłem, długo mnie nie było, nie wiedziałem kiedy i czy w ogóle wrócę. Przyjechałem do Polski pierwszy raz dopiero po 17 latach. Na płycie „Ikona” śpiewam najpiękniejszą polską poezję, m.in. „Tworzywo”, fragment poematu „Kamieniołom” Karola Wojtyły, wiersz „Bajdary” Adama Mickiewicza, „Pytasz, co w moim życiu” – jeden z ostatnich wierszy Jana Lechonia, który poeta napisał na miesiąc przed śmiercią; w 1956 r. popełnił samobójstwo. Wyznaje w tym utworze: Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,/ powiem ci, śmierć i miłość obydwie zarówno/ Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję./ Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje. Napisałem muzykę do tego wiersza.
Na płycie tej są również piosenki z Pańskimi tekstami – żartobliwe „Stokrocie”, „Znieczulica”, „Zakopane serce gór” oraz dobrze znana z dawnych lat „Szukam przyjaciela”. „Krzyczę przez sen” do tekstu Agnieszki Osieckiej to także dawny przebój. Spośród starych piosenek najbardziej różni się według mnie aranżacja piosenki „Szukam przyjaciela”.
Nie lubię tamtych starych nagrań, bo były rejestrowane w siermiężnych warunkach. Wtedy w Polsce powszechny był zapis czterośladowy, inaczej zwany też czterościeżkowym. Nagrywało się piosenkę non stop, a więc od początku do końca i niczego nie można było potem wkleić. Na jednej ścieżce utrwalano orkiestrę, na drugiej – zespół, na trzeciej – chór, a czwarta była dla mnie. Kiedy powtarza się piosenkę w całości trzy lub cztery razy, gardło jest po prostu zmęczone i nic już nie można z siebie wydobyć.
Dzisiaj można miksować i edytować utwór muzyczny jak się chce i w dowolnym miejscu doklejać co się chce przy pomocy programów komputerowych. Ówczesna instrumentalizacja Pańskich utworów była jednak piękna, najczęściej z towarzyszeniem orkiestry.
To prawda. Słuchając płyt winylowych na nowoczesnym sprzęcie z magnetyczną igłą, można usłyszeć to, czego przedtem na ówczesnych magnetofonach usłyszeć nie było można.
Myślę, że czteroślady wymagające zaśpiewania bez przerwy od pierwszej do ostatniej nuty sprawiały, że trudniej było robić kariery różnym muzycznym hochsztaplerom i beztalenciom, lansującym się dziś przez dziwaczny wygląd, wytatuowane ciało, obsceniczne zachowanie, epatowanie nagością. Nawet jeśli taka wylansowana „gwiazda” nie potrafi dobrze śpiewać, w studiu podczas montażu dokonują cudów. Taki jednak utwór nie mógłby zostać wykonany na żywo, bo diametralnie różniłby się od studyjnego. A Pan nadal jest w świetnej kondycji głosowej i nie potrzebuje wspomagania. Wydał Pan bardzo ciekawą i ambitną płytę „Wiersze C.K. Norwida”, o której warto porozmawiać. Znalazłam informację, że stanowi ona „osobiste poetyckie misterium Borysa na temat zniewolonej Ojczyzny” i że miała premierę w USA w 1988 r., a teraz nagrana została ponownie.
Krążek zawiera piętnaście wierszy Norwida, które są przeze mnie recytowane, ale także śpiewane, jak w przypadku utworów „O Jezu, Jezu”, „Do kraju tego” oraz „Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej”. Wszystkie wiersze posiadają jednak ilustrację muzyczną.
Skąd u Pana fascynacja Norwidem? Wiem, że stworzył Pan w Stanach Zjednoczonych spektakle poetyckie oparte na jego wierszach. W dzisiejszej Polsce teatr i estrada nie interesują się tak ambitną poezją, chyba że jako tworzywem do bezsensownych przeinaczeń.
Pierwszy spektakl norwidowski odbył się w teatrzyku na University of Illinois w Chicago w 1983 r., w stulecie śmierci poety. Było to we współpracy z wielkim norwidologiem, prof. Tymoteuszem Karpowiczem, poetą i dramatopisarzem, który na tymże uniwersytecie był profesorem slawistyki. Tymoteusz Karpowicz przygotowując konferencję poświęconą poezji Norwida, na którą przyjechało 300 norwidologów z całego świata – w Polsce był wtedy stan wojenny, więc nie wypuszczono zaproszonych na nią 14 naszych rodzimych norwidologów – napisał sztukę „Norwid i niewola”, którą wyreżyserowałem. Zagrałem w tym spektaklu także Norwida oraz zaangażowałem jeszcze pięciu aktorów z Polski, którzy w czasie stanu wojennego byli akurat w Chicago. Pięć lat później, w 1988 r. stworzyłem już swoje własne przedstawienie „Piszę pamiętnik artysty, hańba temu, kto o tym źle myśli”. Był to teatr jednego aktora, wystawiłem tę sztukę w Copernicus Center, stanowiącym replikę warszawskiego Zamku Królewskiego, które znajduje się w centrum Chicago. Motto „Piszę pamiętnik artysty, hańba temu, kto o tym źle myśli” wywodzi się z wiersza „Klaskaniem mając obrzękłe prawice”, nazwanego również „Wierszem do potomności”. W 1988 r. nagrałem w Stanach płytę z utworami z tego spektaklu. Przez 22 lata nie udawało mi się nagrać tego w Polsce, bo nikogo ten temat nie interesował; dyrektorzy firm fonograficznych po prostu mi odmawiali. Dopiero w 2010 r., dzięki teatrowi Polskiego Radia, płyta ta została nagrana. Jest na niej poemat, którego przez lata nie wolno było drukować w dziełach zebranych Norwida. Chodzi o dwa usuwane przez cenzurę fragmenty „Niewoli”. Pokazał mi je Karpowicz w wydawnictwach z… 1907 r.
Szczególnie piękna jest piosenka do wiersza „Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej”, w której słychać Pana tak, jakby śpiewał chór, a w tle dobiegają odgłosy śnieżnej zawiei.
Rzeczywiście, sam nagrałem do niej 14 głosów. Po raz pierwszy zaśpiewałem tę pieśń w 1988 r. podczas uroczystości odsłonięcia pomnika ks. Jerzego Popiełuszki na terenie kościoła św. Jacka w Chicago. Na uroczystości były zaproszone władze miasta, wielu oficjeli. W kościele było ok. 800 osób, a na zewnątrz ponad trzy tysiące. Wyobraziłem sobie, że pieśń „Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej” będę śpiewał z podkładem szumu wiatru, a dopiero później wejdą instrumenty muzyczne. Tak też to zostało zaaranżowane. Aplauz po wykonaniu tej pieśni był niesamowity, byłem bardzo wzruszony.
Kiedy zrodziła się w Panu fascynacja recytacją i poezją?
Byłem recytatorem już od 17 roku życia. Deklamowałem wszystko, co mogło pięknie zabrzmieć i za co można było dostać nagrodę na konkursach recytatorskich, powszechnie wtedy organizowanych. Szukałem utworów, w których miałbym możliwość zaprezentowania swoich walorów głosowych i mimicznych. Wybierając poezję klasyków polskich, zacząłem od najtrudniejszego wiersza Norwida. „Fortepian Szopena” recytowałem już w młodości, ale nie mogłem sobie z nim poradzić, bo ta najpiękniejsza perła polskiej poezji jest zarazem do mówienia najtrudniejsza. W moim życiu szybko nastał też teatr, bowiem również jako siedemnastolatek zadebiutowałem w tytułowej roli w „Cyruliku sewilskim” w Teatrze Rybałtów w Rzeszowie. Tak więc poezję recytowałem na konkursach recytatorskich dużo wcześniej zanim zacząłem śpiewać.
Towarzystwo Rybałtów, założone w 1957 r. przez Władysława Chłodnickiego w Wojewódzkim Domu Kultury, kultywowało tradycje teatru wędrownych śpiewaków, muzyków i aktorów.
Po tym, jak pan dyrektor usłyszał moje recytacje, dołączyłem do tej objazdowej trupy. Wszyscy byli zdziwieni, a niektórzy – oburzeni, że rolę Cyrulika dostał taki młody, może jeszcze niedoświadczony człowiek. Jeździliśmy po Bieszczadach, odwiedzając miejsca, do których nigdy żaden teatr inaczej by nie dotarł. A my docieraliśmy różnymi samochodami, a nawet traktorami. Aktorzy rozkładali dekoracje na oczach widzów, przy nich się też charakteryzowali. Nagle łysy aktor przeobrażał się w blondyna, a inny doklejał sobie długi nos... Wystawialiśmy wzbudzające wesołość komedie dell’arte.
W 1960 r. ukończył Pan wydział teatralny na Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie i występował w Teatrze Poezji w Rzeszowie. Później, będąc dwa lata w wojsku, założył Pan tam teatrzyk amatorski.
To było na warszawskim Żoliborzu przy Cytadeli. Zawsze myślałem, że jestem najlepszym Hamletem. Gdy tylko mogłem pozostać sam na teatralnej scenie po spektaklu albo po próbie, stawałem na proscenium i wtedy wydawało mi się, że gram Hamleta lepiej niż aktor, który faktycznie dostał tę rolę. Potem przez przypadek zostałem kaowcem, czyli instruktorem kulturalno-oświatowym przy klubie pocztowym. Moim zadaniem było tam założenie zespołu na potańcówki klubowe. W tym właśnie czasie Tadeusz Nalepa szukał chłopaka do chórku. Kiedy zaśpiewałem „House of the rising sun”, powiedział, że to on będzie mi robił chórki, a ja będę solistą. Wymyśliłem też dla zespołu nazwę – Blackout, za co potem musiałem chodzić do Komitetu Wojewódzkiego i tłumaczyć, dlaczego nie nazwałem zespołu po polsku np. Fioletowo-Zieloni, tylko jakoś po angielsku. Wymyślałem więc różne śmieszne tłumaczenia. Chociaż nie ukończyłem szkoły muzycznej w klasie skrzypiec ani klarnetu, na których to instrumentach wcześniej uczyłem się grać, okazało się też wtedy, że mam wystarczające przygotowanie muzyczne i sceniczne.
Warunki głosowe miał Pan rzeczywiście takie, że od Pańskiego śpiewu wszystko dookoła drżało – potężny głos jak dzwon. Słuchało się Pana z ogromną przyjemnością. Aż tu nagle Stan Borys, będąc już piosenkarską gwiazdą, zniknął z Polski. Zrobił nam Pan dużą przykrość, muszę powiedzieć.
Bardzo przepraszam, ale ja zawsze za czymś dążyłem. W moim rodzinnym domu największym buntownikiem był mój ojciec i to on zapalał mnie zarówno do uporu, jak i oporu. Nie godził się ani na nową władzę, ani na nowe życie pod nową okupacją radzieckiego brata… A ja szybko chłonąłem tę naukę. Wtedy wszyscy myśleliśmy o wyjeździe gdzieś i uwolnieniu się z wszelkich systemowych więzów i restrykcji.
Czemu wyjechał Pan akurat do Ameryki, na drugą półkulę, a nie bliżej, na przykład do Wielkiej Brytanii czy Francji?
Myślę, że sprawiła to moja wybujała wyobraźnia. Kiedyś w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie grałem jako statysta w sztuce Jerzego Szaniawskiego „Kowal, pieniądze i gwiazdy” i pod jej wpływem napisałem później piosenkę „Woła mnie dal”. Zawsze gdzieś chciałem się zatracić – w teatrze, w muzyce, w piosence. Określenie „zagubił się” wydawało mi się bardzo poetyckie. Myślę też, że śpiewając na festiwalach piosenki w wielu krajach zauważyłem i doznałem, że inaczej traktują mnie tam tamci ludzie, pomimo że nikt mnie tam nie znał. Tymczasem gdy przyjeżdżałem do kraju, nawet z nagrodami i wyróżnieniami, zapadało milczenie. Drażnił ich też mój strój, broda i podobieństwo do postaci biblijnych. Kazano mi się tego natychmiast pozbyć, bo inaczej nie wystąpię. Nie było to łatwe do przeżycia dla człowieka, który chciał śpiewać i się rozwijać. Moja wyobraźnia, wiedza i bunty miały swoje źródło w książkach, w których się zaczytywałem, w tym w poezji.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.