Już w latach 1930. Roman Dmowski pisał, że w przyszłości głównym rywalem Rosji będą Chiny, a to zmniejszy rosyjski nacisk na Europę Środkową. Na zdjęciu Dmowski wśród członków Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu.
100 lat temu nie było zgody na Polskę małą i zależną
Prof. Andrzej Nowak
Polska nie uprzedmiotowi Rosji i na pewno nie zrobi tego Europa, zwłaszcza Europa w jej obecnym stanie. Nie ma na to najmniejszych szans; natomiast Rosja jest, można powiedzieć, skazana na uzależnienie od Chin – chyba że zmieni swoją orientację geopolityczną na związek z szeroko pojętym Zachodem. To jednak jest raczej niemożliwe choćby dlatego, że szeroko pojęty Zachód chwilowo nie istnieje i nie wiadomo, czy będzie istniał jeszcze, a więc nie wszystko od Rosji zależy. W obu tych przypadkach oczywiście Polska jest krajem bardzo ważnym dla bezpośredniego zachodniego sąsiedztwa Rosji. Pisał o tym szeroko przed 90 laty Roman Dmowski. Jego „Świat powojenny i Polska” wart jest przypomnienia niezależnie od rozmaitych, delikatnie mówiąc, dyskusyjnych aspektów tej książki. Autor już w 1930 r. zwracał uwagę, że Rosja będzie słabnącą sąsiadką Chin, choć wtedy jeszcze tego widać nie było, ale dzisiaj tak faktycznie jest, i że w związku z tym dla Rosji będzie miało kluczowe znaczenie bezpieczne, stabilne sąsiedztwo na zachodzie.
1.
Eurazjanizm jako nowy nurt polityczny (zrodzony na emigracji rosyjskiej w 1920 roku) spotkał się ze sporym zainteresowaniem wśród polskich publicystów i geopolityków okresu międzywojennego, bo dostrzeżono w nim szansę dla wzrostu bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Rosja zwraca się – w myśl koncepcji tego nurtu – do Azji, tam gdzie korzenie jej geopolitycznej mocy, a zatem zmniejsza swoje parcie na Europę Środkową. Dmowski łączył to z przekonaniem, że Rosja będzie musiała zmierzyć się z prawdziwym współczesnym Dżyngis-chanem, a nawet z czymś większym i silniejszym od Dżyngis-chana, czyli z modernizującymi się Chinami. To oczywiście musiałoby tym bardziej osłabić w konsekwencji nacisk Rosji na nas, na to jej przedpole na obszarze Europy. Rozważania, które podjął Dmowski w 1930 roku, nie sprawdziły się od razu. Wręcz odwrotnie. Kilka lat później Rosja Sowiecka wykorzystała względną słabość i podział swoich przeciwników na Dalekim Wschodzie, Japonii i Chin, i udało się jej przy pomocy kilku prowokacji popchnąć oba te kraje do wojny przeciwko sobie.
Trzeba podkreślić, że Rosja rzeczywiście mistrzowsko umiała (i umie) organizować prowokacje. Tak więc Japonia ugrzęzła w Chinach, a wkrótce zaostrzył się konflikt amerykańsko-japoński, co spowodowało, że flanka dalekowschodnia na następnych kilkanaście czy kilkadziesiąt lat przestała być dla Rosji groźna. I w sierpniu 1939 Moskwa mogła zająć się do spółki z Berlinem podziałem całej Europy Środkowo-Wschodniej, by potem ostatecznie podbić ją na pół wieku. Ale na dłuższą metę nie udało jej się uniknąć tego wyzwania, tego zagrożenia, o którym pisał Dmowski. Sądzę, że w perspektywie następnych, jeśli można cokolwiek przewidywać, 20–30 lat, a więc w dość krótkiej perspektywie, Rosja z tym problemem będzie musiała się zmierzyć wprost oraz rozstrzygnąć: czy chce być przystawką dla Chin, czy też ma jakiś plan awaryjny. Dla nas będą wynikały z tego powodu ważne pytania, o ile oczywiście nie zostaniemy wcześniej spacyfikowani przez politykę zdominowanej przez Niemcy Unii Europejskiej i o ile wciąż będziemy ważnym, decydującym o sobie graczem w tym regionie Europy.
W perspektywie 20–30 lat Rosja nie ma najmniejszych szans na równe stosunki z Chinami, teraz jest więc ostatni moment, żeby wykonała ona jakiś rozpaczliwy ruch, który może ostatecznie podporządkować jej nasz kontynent jako jej zasób, jako jej zaplecze. Taka jest właśnie polityka Władimira Putina: spróbować podporządkować sobie sąsiadów europejskich, oczywiście nie klasyczną wojną, bo to byłby scenariusz niebezpieczny dla samej Rosji. Lepszy jest ten, który się realizuje przez podziały wewnętrzne poszczególnych krajów, przez manipulację, tak jak to opisują wprost w swoich uczonych rozprawach o wojnie hybrydowej rosyjscy sztabowcy generał Siergiej Bogdanow i pułkownik Siergiej Czekinow. Ta pierwsza część wojny jest szczególnie ważna, kiedy nie są jeszcze uruchomione czołgi, tylko właśnie dzieje się to, co się dzieje w tej chwili w Europie: rozkład wewnętrzny, konflikty wzajemne, zanik jakiejkolwiek współpracy transatlantyckiej.
Kiedy prezydent Francji ogłasza, że gdy powstanie armia europejska, to będzie potrzebna do obrony przed USA, to właśnie jest dokładnie to, o co chodzi Putinowi. To właśnie pozwala mu myśleć, że Rosja ma jeszcze przez krótki czas szansę podporządkować sobie Europę, podporządkować właśnie z wykorzystaniem wojny hybrydowej. Naturalnie ten drugi sposób, stricte militarny, też może być w pewnym momencie jako siła nacisku kuszący, oczywiście chodzi o nacisk, który nie powinien przerodzić się w totalną konfrontację z Europą wspartą ewentualnie mimo wszystko przez USA. Taką konfrontację Rosja na pewno musiałaby przegrać i z tego sobie każdy w Rosji zdaje sprawę. Ograniczone uderzenie na któregoś ze słabszych, uznawanych za marginalnych, członków Paktu Północnoatlantyckiego wydaje się opcją realną. Pytanie czy Polska, nawet z bazą amerykańską, jest w tym kontekście całkowicie bezpieczna – warto przedyskutować. Tym bardziej, że nie wiemy na razie wiele o rozmiarach i sile tej bazy. W każdym razie nie pomoże na nam na pewno żadna enigmatyczna armia europejska, bo ta, żeby dorównać sile militarnej Rosji, potrzebowałaby dziesiątków lat i jeszcze znacznie więcej środków, by znaleźć się na poziomie zbliżonym choć w połowie do armii amerykańskiej.
2.
Warto zastanowić się nad tym, co nam zostawia w swym dorobku polska myśl teoretyczna okresu II RP dotycząca geopolityki. Może narażę się niektórym, ale niestety nie widzę specjalnie zbyt wielu aktualnych koncepcji; takich, które byłyby nam dziś przydatne w politycznej praktyce. Adolf Bocheński, autor słynnej rozprawy „Między Niemcami a Rosją” z 1937 r., człowiek krystalicznej uczciwości, ostatni rycerz, powiedziałbym, chrześcijańskiej Europy, dokonał w swych rozważaniach błędnego wyboru, który podpowiedział mu, że należy oprzeć się na Niemczech jako taranie przeciwko Rosji. Niestety – były to Niemcy Adolfa Hitlera, który o Słowianach myślał jako o drugiej od dna kategorii podludzi.
Przy całym moim uznaniu dla stylu osobistego, dla niezwykłej szlachetności i dla stylu literackiego Adolfa Bocheńskiego, nie wydaje mi się, żeby miał on cokolwiek do zaoferowania współczesnej Polsce jako refleksję geopolityczną. Wielu jego biografów uważa, że szukał świadomie śmierci w okresie II wojny światowej właśnie dlatego, by niejako wyzwolić się z cienia tego błędnego wyboru; bo jego koncepcja na pewno była pewno zła, on sam nie miał co do tego wątpliwości, kiedy walczył bohatersko pod Narwikiem, pod Tobrukiem, pod Monte Cassino. Użyję tu metafory, która oddaje konsekwencje jego geopolitycznego wyboru sprzed 1939: na szpicu tarana, który miał uderzyć w Rosję, musiałaby zostać przywiązana polska Wanda – ta, co nie chciała Niemca. Społeczeństwo polskie przed wojną w żadnym wypadku nie chciało związku z Niemcami, takie było po prostu. W drugiej połowie lat 1930. stawało się jasne, że w przypadku aliansu z Niemcami to Hitler będzie decydował o tym, jak i na jakich warunkach ten taran niemiecki skierować, jak nim uderzyć i co zrobić z Polską przywiązaną do tarana, mającą torować drogę niemieckim wojskom do serca Związku Sowieckiego.
Podobnie myślę o Stanisławie Cacie-Mackiewiczu. Nie wydaje mi się, żeby on był wieszczem na XXI wiek; z przyjemnością czytam jego teksty o literaturze i jego rozmaite pamflety polityczne, ale nie traktuję poważnie jego analiz geopolitycznych. Mówienie o sojuszach egzotycznych – to jego sformułowanie i jego przestroga – w odniesieniu do Chin czy USA w XXI wieku jest czymś na pewno innym niż mówienie o sojuszach egzotycznych w 1939 r. Świat się troszkę skurczył, to nie znaczy, że z rozważań politycznych i geopolitycznych zniknęła przestrzeń, ale jednak świat się skurczył.
Podobnie myślę o właściwie większości tych, którzy zajmowali się problemami geopolitycznymi II RP, zwłaszcza o zupełnie mylącym epoki Władysławie Studnickim, któremu wydawało się, że ma do czynienia z cesarzem Wilhelmem II, gdy miał do czynienia z NSDAP i Adolfem Hitlerem. Bardziej sensowne wydaje mi się sięgnięcie do dorobku myśli XIX-wiecznej, zwłaszcza do artykułów geopolitycznych Maurycego Mochnackiego. Jego artykuły z „Pamiętnika Emigracji Polskiej” pisane w latach 1832–33 wyprzedzały o ok. 70 lat wnioski i koncepcje późniejszego mistrza całej geopolityki, czyli Halforda Mackindera (1861–1947). Jeżeli więc szukać „praojca” nowoczesnego myślenia geopolitycznego, wartego wciąż odkurzenia w XXI w., to moim zdaniem trzeba zwrócić się w stronę kogoś tak dawnego jak Maurycy Mochnacki, który umarł w roku 1834, rozpocząwszy dopiero 32. rok życia…
3.
Przekonania Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego w jednym punkcie były całkowicie zgodne: że Polska musi być duża, żeby nie powiedzieć mocniej: wielka – aby w ogóle się ostać. Różniły się ich koncepcje dojścia do tej wielkości, ale obaj rozumieli, że trzeba sięgnąć po coś więcej niż etniczny kadłubek terytorialny, który po pierwszej wojnie światowej odpowiadał państwom zachodnim, w szczególności Wielkiej Brytanii, i z którym być może pogodziłaby się też Rosja, i być może pogodziłyby się Niemcy. To byłoby jakieś 150 tys., najwyżej 180 tys. km kwadratowych, czyli Królestwo Polskie (Kongresówka, w granicach z 1815 roku), a do tego Galicja Zachodnia i ewentualnie jakieś skrawki Poznańskiego, na pewno bez Pomorza. Naprawdę skończyć trzeba z mitem, że prezydent Wilson chciał dać Polsce Pomorze. To jest zupełne nieporozumienie. Prezydent Thomas Woodrow Wilson w 13. punkcie swego orędzia o warunkach pokoju mówił o wolnym dostępie Polski do morza. Wolnym – w rozumieniu swobodnego przepływu Wisłą, którego nie zablokują celne taryfy niemieckie. Cała polityka prezydenta Wilsona dowodzi, że tak rozumiał swój słynny 13. punkt programu pokojowego, który przedstawił 8 stycznia 1918 r. w orędziu do Kongresu.
A więc miała być Polska malutka, która nie będzie przeszkadzała nikomu. Ale taka Polska może być co najwyżej buforem: albo rosyjskim, albo niemieckim – niczym więcej. Czy Polska licząca 150–180 tys. km kwadratowych (czyli dwa razy mniej niż obecnie) może rozwinąć swój potencjał, jako bufor niemiecki lub rosyjski?
Polska, można powiedzieć, sprowadziła na siebie ogromny kłopot przez ostateczny wynik wojny z bolszewikami, czyli przez skuteczną obronę niepodległości i odzyskanie części ziem dawnego zaboru rosyjskiego, wykraczającej poza linię Bugu. Był to nierozwiązywalny w istocie problem mniejszości słowiańskich. Ich aspiracji nie dało się zaspokoić. Mówi o tym ostatnia książka prof. Włodzimierza Mędrzeckiego („Kresowy kalejdoskop. Wędrówki przez Ziemie Wschodnie Drugiej Rzeczypospolitej 1918–1939”), który na pewno nie należy do jakichś entuzjastów polityki wschodniej Józefa Piłsudskiego. Opisując raczej krytycznie politykę II RP na Kresach, stwierdza jednak w odniesieniu do mniejszości słowiańskich (czyli Ukraińców i Białorusinów), że nie było żadnej możliwości ich zaspokojenia, ponieważ one chciały swojego państwa, tam gdzie było państwo polskie, a zatem żadna polityka ustępstw nie mogła całkowicie usunąć tego dylematu.
Ale jednak Polska miała przez tych 18 lat Kresy Wschodnie i próbowała, nie zawsze udatnie, dążyć do zmniejszenia napięcia z tymi wspólnotami, co do pewnego stopnia się jednak udało. Zachowanie żołnierzy ukraińskiego pochodzenia we wrześniu 1939 roku świadczy o tym, że gdyby Polska uzyskała wówczas skuteczną pomoc od Zachodu w tymże wrześniu, to nie było wcale powiedziane, że większość Ukraińców będzie chciała wbić Polsce nóż w plecy. We wrześniu żołnierze ukraińskiego (podobnie jak białoruskiego) pochodzenia walczyli w ogromnej większości bardzo dzielnie w obronie II RP. Potem dopiero sytuacja zniknięcia państwa polskiego z mapy oraz okupacji sowieckiej i niemieckiej, świadomie antagonizujących narodowości na zajętym terytorium II RP, sprawiła, że stało się to, co się stało. Przelane zostało morze krwi, oczywiście ten przelew został przygotowany wcześniej i zapowiedziany przez ideologię integralnego nacjonalizmu ukraińskiego.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.