Refleksje po wizycie prezydenta USA
i szczycie Trójmorza w Warszawie
Adam Sosnowski
Kilka początkowych dni lipca ukazało jak w pigułce, na czym stoi dziś Europa – w czym tkwi jej siła, a gdzie są jej słabości; gdzie można szukać rozwiązań na przyszłość, a gdzie upadek zdaje się już nieunikniony. Można było zaobserwować, czym kierują się politycy, ale także społeczeństwa w obu częściach Europy.
Mowa oczywiście o wizycie prezydenta USA Donalda Trumpa w Warszawie i odbywającym się zaraz po tym wydarzeniu szczycie G-20 w Hamburgu. Wiele można było przeczytać – a jeszcze więcej zobaczyć i usłyszeć w telewizji – o konsekwencjach politycznych czy socjologicznych owych lipcowych dni i jak zareagowali na nie światowi przywódcy. Zastanawiano się głośno, czy to, że polska Pierwsza Dama najpierw podała rękę Melanii Trump, a potem prezydentowi USA, było faux-pas (choć tu i ówdzie pisano, że protokół wymaga właśnie takiego zachowania) lub też jaki wpływ na jesienne wybory parlamentarne w Niemczech będzie miała swoista wojna domowa (bo czy można to nazwać incydentami?) na ulicach Hamburga. Mało kto jednak, a już z pewnością nie na Zachodzie, chciał przyznać, że owe kilka początkowych dni lipca było namiastką zderzenia cywilizacji chrześcijańskiej z antycywilizacją ateistyczną i że przede wszystkim pod tym kątem należy spojrzeć na przyszłość Europy i Zachodu. Cywilizację pierwszą reprezentuje Polska wraz z ideą Trójmorza oraz wsparciem Stanów Zjednoczonych, drugą zaś – Unia Europejska pod hegemonią niemiecką okraszona małą domieszką francuskiego antyklerykalizmu zrodzonego jeszcze w czasach tzw. Oświecenia.
Powrót do Boga jest geopolityczną koniecznością
Naturalnie, zaraz pojawią się głosy oburzenia zwracające uwagę na to, że w polityce i jej zimnej, wyrachowanej grze nie ma miejsca na wiarę czy też szerzej – na jakiekolwiek wartości. Pogląd taki panuje jednak głównie dlatego, że przyzwyczaili nas do niego w ostatnich dekadach czołowi politycy Unii Europejskiej, a swoją cegiełkę dołożyło do tego wyjątkowo cyniczne (choć artystycznie bezbłędne) przedstawienie polityki w bijącym rekordy oglądalności serialu „House of Cards”. Tak jednak nie jest i nie musi być. Współtwórca wspólnoty europejskiej Robert Schuman, dziś Sługa Boży Kościoła katolickiego, codziennie chodził na Mszę św. A także prezydent Donald Trump podczas swego przemówienia (które w tym „Wpisie” można przeczytać w całości) 6 lipca w Warszawie wielokrotnie odwoływał się do Boga oraz do słów św. Jana Pawła II, co jest tym bardziej znaczące, że prezydent USA jest protestantem i dlatego nie uznaje prymatu Piotrowego oraz zwierzchności papieskiej.
Nie dysputa teologiczna była jednak ważna w przemówieniu Trumpa. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych chciał zwrócić uwagę przede wszystkim na to, jak ważną rolę w życiu społeczeństw odgrywają prawdziwe wartości. Słusznie też zauważył, że trudno tu wskazać na lepszy przykład niż Polska. W tym należy szukać powodów, dla których Trump tak ekstensywnie powoływał się na historię naszego kraju, a nie (lub przynajmniej nie w głównym stopniu) w chęci przypodobania się polskiej publiczności.
W przeddzień obchodów stulecia odzyskania niepodległości, o czym mówił także Donald Trump, należy podkreślić z całą mocą, że Polski dzisiaj już by nie było, gdyby nie wspólny wysiłek umotywowany wspólnym kodeksem wartości, który tak pięknie wyrażają trzy polskie słowa: Bóg, Honor, Ojczyzna. Cynicy polityczni oraz eurobiurokraci rodem z XXI w. z politowaniem albo szyderstwem spoglądają na ten kanon wartości, ale to wierność jemu umożliwiła zwycięstwa i poświęcenia, o których na placu Krasińskich w ognistym przemówieniu przypomniał najpotężniejszy polityk świata. Bez tych wartości nie byłoby Chrztu Polski, Grunwaldu, Wiednia, Bitwy Warszawskiej, Powstania Warszawskiego czy Solidarności. Żaden Polak nie podjąłby się tych wyzwań i poświęceń w imię „europejskich wartości”, które sprowadzają się do nadregulacji, maksymalnej biurokracji, zakamuflowanej oligarchii, opasłych łże-elit i niemieckiej hegemonii.
Wszystkie te polskie zwycięstwa odbyły się pod znakiem krzyża i Matki Bożej Jasnogórskiej, a nie… no właśnie, czego? Chciałem dla kontrastu podać jakiś symbol Unii Europejskiej, tychże „europejskich wartości”, ale oprócz flagi nic nie przychodzi mi na myśl. Na flagę jednak nie chciałem się powoływać, gdyż dzisiejsza Unia wstydzi się pierwotnego projektu, który był przecież ewidentnym nawiązaniem do Maryi. Wpisałem więc do Google „symbole Unii Europejskiej” i niezawodna Wikipedia pospieszyła z pomocą. Okazuje się, że symbolami są hymn, flaga, dzień Europy, dewiza, waluta, paszport i domena internetowa. Kryzys tożsamościowy i brukselska nienawiść do własnej historii objawia się nawet na tej płaszczyźnie. Kto poświęci się za domenę .eu albo za wspólną walutę euro? Nikt.
W tym właśnie, w odrzuceniu pseudowartości, tkwi wielka siła warszawskiego przemówienia Donalda Trumpa. Nie pamiętam, żeby jakikolwiek inny polityk w ostatnich dekadach tak wiele mówił o wartościach, wierze i Bogu, nawet przywołany w tym numerze „Wpisu” z kolejnym świetnym wystąpieniem premier Viktor Orbán, który przecież również się tego nie boi.
Prezydent Trump wygłosił mowę tak polską i patriotyczną, że będziemy ją pamiętać przez pokolenia, a przecież jemu, twardo stąpającemu po ziemi biznesmenowi, który już trzykrotnie zawierał małżeństwo, który wszystko, co zbuduje, nazywa swoim nazwiskiem, a majątku dorobił się na budowaniu i obracaniu nieruchomościami w 20 krajach, trudno zarzucić naiwność czy sentymentalizm. Powrót do Boga i chrześcijańskich wartości jest dziś po prostu geopolityczną koniecznością, a nie postulatem fanatyków religijnych. Właśnie będąc pragmatykiem, Trump doskonale zdaje sobie z tego sprawę i wybrał warszawską scenę, aby światu o tym powiedzieć.
Dlaczego jednak nadzieja?
Przekaz z Warszawy dotarł do świata. Oczywiście tuż po przemówieniu na placu Krasińskich znaleźli się krajowi „eksperci” wylewający potoki żółci, mówiący, że było to „warsztatowo nie najlepsze przemówienie” i że Trump „nie jest wybitnym mówcą”, że „nic nie zaskoczyło”, a przemówienie „było jak wiele innych”. Świadczy to jednak o małości tych, którzy te sądy wypowiedzieli. Tego dnia na jedynkach, a więc najbardziej eksponowanych miejscach światowych gazet i portali, umieszczano wystąpienie Donalda Trumpa w Warszawie. Frankfurter Allgemeine Zeitung: „Trump: Polska jest sercem Europy”. Süddeutsche Zeitung: „Trump: Polska jest duszą Europy”. Independent: „Przemówienie Trumpa w Warszawie ma zmienić Zachód”. Fox News: „Trump obiecuje w Polsce, że Zachód nigdy nie zostanie złamany”. Spiegel: „Deklaracja miłości Trumpa dla problematycznego państwa Europy”. Le Monde: „W Warszawie Donald Trump wsparł Polskę”. I tak dalej. Największe amerykańskie i brytyjskie portale podały na swoich czołówkach wystąpienie Trumpa w całości. Tym samym miliony ludzi po raz pierwszy przeczytało o Bitwie Warszawskiej oraz o Powstaniu Warszawskim (a nie Powstaniu w Getcie Warszawskim, bo to jest dobrze znane). Tak więc również pod kątem polityki historycznej, do tej pory jednak dość zaniedbanej, wizyta amerykańskiej głowy państwa była dużym oraz wymiernym sukcesem.
Przemówienie Donalda Trumpa na tle pomnika Powstania Warszawskiego należy traktować na równi ze słynnym wystąpieniem Johna F. Kennedy’ego w Berlinie. Przeglądając stare nagrania z 1963 r., można poczuć atmosferę Berlina Zachodniego oraz popatrzeć na tłum Niemców skandujących nazwisko ówczesnego prezydenta USA. 54 lata później podobnie było w Warszawie, gdzie Polacy przywitali Donalda Trumpa również z niezwykłą sympatią, niekłamanym entuzjazmem, ale także z nadzieją. Może nawet przede wszystkim z nadzieją, bo zarówno w 1963 r., jak i w 2017 r. to właśnie ona była prawdziwym źródłem tej radości.
Jest to wyświechtane słowo w dyskursie politycznym, na które powołują się opcje z prawa i lewa. Barack Obama uczynił je wiodącym pojęciem swej kampanii prezydenckiej w 2008 r. i wygrał, choć później tej nadziei nie mógł ziścić. W USA wyrósł ruch oburzonych i niezadowolonych, który wyniósł Donalda Trumpa do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w listopadzie zeszłego roku. Nadzieja w 1963 r. kierowała Niemcami, a dzisiaj kieruje Polakami. Jej źródłem była w obu przypadkach walka o własną tożsamość, narodową i chrześcijańską, w starciu z zagrożeniem zewnętrznym (w latach 1960. ze strony bolszewizmu) oraz poczucie wsparcia ze strony najważniejszego sojusznika.
Pod tym kątem naprawdę warto porównać przemówienia obu prezydentów. Choćby po to, by dostrzec, że to z 1963 r. nie było jednak inspiracją dla Trumpa, mimo iż Kennedy również zaczyna od uwypuklenia zasług miasta Berlina dla obrony tożsamości zachodniej cywilizacji i wymienia bohaterów tej obrony. A potem, właśnie w kontekście obrony cywilizacji, pada słynne zdanie „Ich bin ein Berliner” (jestem berlińczykiem). Kennedy uczynił z Berlina symbol wolnego świata, który opierał się natarciu antycywilizacji, której symbolem był wówczas Związek Sowiecki.
Dzisiaj symbolem tej antycywilizacji stała się niestety Unia Europejska w swym obecnym kształcie, Bruksela z jej politykami i poplecznikami – po Związku Sowieckim przejęła schedę nie tylko na poziomie symbolicznym, ale, odwracając się od Boga, narodu, jednostki czy wartości chrześcijańskich, również na poziomie merytorycznym.
W 1963 r. Berlin Zachodni był wyspą opierającą się dominacji antywartości. Dzisiaj tę rolę przejęła Polska i na to zwrócił uwagę Donald Trump w swoim przemówieniu. A Polacy, jeszcze w dużej mierze wierni swym wartościom, z tego właśnie powodu mają nadzieję. Przed Wielkanocą przeprowadziłem rozmowę z metropolitą krakowskim abpem Markiem Jędraszewskim, który pod kątem zagrożeń świata XXI w. stwierdził, że „Polska jest wyspą nadziei dla Europy”. Arcybiskup odwołał się wtedy również do metafory wyspy. Prezydent USA Donald Trump na placu Krasińskich podjął ten wątek, mówiąc: „W polskim narodzie widać duszę Europy”. Jest to najważniejsze zdanie z całego przemówienia Trumpa. Jest to aforyzm na miarę tego wygłoszonego w Berlinie przez Kennedy’ego z jedną ważną różnicą – obrońcą cywilizacji nie są już Niemcy, tylko Polska. Ten przywilej, ale również tę odpowiedzialność czuć było w powietrzu 6 lipca na placu Krasińskich. Jest to też zadanie, które przez okres zimnej wojny wypełniali Amerykanie, a Europa do tego przywykła. Teraz nadszedł czas, aby Polska i Polacy to brzemię przewodzenia w walce o ochronę zachodniej, łacińskiej cywilizacji wzięli na siebie. Donald Trump przypomniał nam, że już przecież niejednokrotnie nam się to udawało.
60 lat temu papież Pius XII prosił Polskę o to samo
Rolę tę już 60 lat temu przypisał właśnie nam, Polakom, papież Pius XII. 16 maja 1957 r. Ojciec Święty opublikował encyklikę „Niezwyciężony bohater Chrystusowy”, która jest poświęcona św. Andrzejowi Boboli. W niej Pius XII odnosi się bezpośrednio do Polaków:
„Najbardziej zwraca się myśl nasza do tych, co w polskich stronach życie pędzą. Skoro bowiem Andrzej Bobola z ich narodu wyszedł i ich ziemię nie tylko blaskiem rozlicznych cnót, ale i krwią męczeńską uświetnił, jest on dla nich wspaniałą ozdobą i chlubą. Niechże więc idąc za jego świetlanym przykładem, nadal bronią ojczystej wiary przeciw wszystkim niebezpieczeństwom, niech usiłują obyczaje do norm chrześcijańskich dostosować, niech to sobie mają mocnym przekonaniem za największą chwałę swojej Ojczyzny, jeżeli przez nieugięte naśladowanie niezachwianej cnoty przodków to osiągną; żeby Polska zawsze wierna była dalej ‘przedmurzem chrześcijaństwa’. Zdaje się bowiem wskazywać ‘historia jako świadek czasów, światło prawdy i nauczycielka życia’, że Bóg tę właśnie rolę narodowi polskiemu przeznaczył. Niechże więc mężnym i stałym sercem usiłują tę rolę wypełnić, unikając wrogich podstępów i zwalczając przy pomocy Bożej wszystkie przeciwności i próby. Niech podnoszą oczy w górę ku tej nagrodzie, jaką Bóg obiecuje tym wszystkim, co z zupełną wiernością, z ochotnym sercem, z gorącą miłością żyją, działając i walcząc dla zachowania i rozszerzenia na ziemi Bożego Królestwa pokoju”.
Wielka szkoda, że ta encyklika jest dzisiaj w Polsce i na świecie praktycznie nieznana. Niemniej jej zalecenia pozostają dalej aktualne i wskazują na wyjątkową rolę naszej Ojczyzny w dziejach świata.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.