Po studenckich protestach na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzące na Rynek ulice zostały zablokowane. Fot. Wacław Klag
Bohdan Urbankowski
Kiedy właściwie zaczęło się wrzenie wśród studentów? A kiedy go nie było? 1 maja 1966 r. chcieliśmy bronić niepodległości Wietnamu, by przy okazji upomnieć się o niepodległość dla Polski. Z manifestacji niewiele wyszło, wszyscy się ze wszystkimi pokłócili i tylko kilku zetemesowców pojechało potulnie na pochód 1-majowy i na protest pod ambasadę USA. Potem były wakacje.
Za to w październiku odbyły się manifestacje dwie naraz. Zetemesowcy robili na uniwerku dyskusję w 10. rocznicę Polskiego Października, my w akademiku na Kickiego wieczór polsko-węgierski, dla uczczenia 10. rocznicy masakry w Budapeszcie. Jak się potem okaże, zetemesowcy, którzy nas nienawidzili jako akowców, piłsudczyków i w ogóle nacjonalistów – niechcący uratowali nam skórę. Wszyscy agenci (w liczbie 5) poszli doglądać ich imprezy – miał tam być Leszek Kołakowski i dużo dzieci czerwonych prominentów. Nasz wieczorek esbecja zauważyła dopiero po fakcie.
Impreza zetemesowska polegała na narzekaniu na partię, bo komunizm to jednak dobra rzecz, tylko wciąż źle wcielana. Październik według obu prelegentów (drugim obok Kołakowskiego był Krzysztof Pomian) został zmarnowany. Starzy i młodzi „rewizjoniści”, „trockiści” „prawdziwi marksiści” mogliby się podpisać pod hasłem: Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze.
W jakiś czas potem i Kołakowskiego, i Pomiana wyrzucono z partii, zetemesowcom Michnikowi i Szlajferowi wytoczono dyscyplinarkę, co skończyło się zawieszeniem w prawach studenckich. Mimo niechęci do czerwonych zbieraliśmy podpisy w ich obronie. Na tysiąc podpisów (na miasto liczące 50 tysięcy studentów!) większość była plonem z akademików na Kickiego 9 i 12 [akademik chłopców był pod numerem 9, a dziewcząt pod numerem 12 – przyp. red.]. Było to pierwsze takie wystąpienie studentów – jeszcze na papierze. Następne miały się odbyć na ulicach.
Dygresja o ZMS-ie i kracie na parterze
Gdy ma się lat 20, wszystko kojarzy się z jednym: z miłością. W przypadku zetemesowców była to miłość do komunizmu, w imię której zaczęli utrudniać zwykłe, a nawet niezwykłe, najpiękniejsze studenckie miłości. Nie wiem, czy korytarz na parterze męskiego akademika na Kickiego do dziś jest przegrodzony żelazną kratą. Ale nawet jeśli nie – warto znać jej historię. Krata ta bowiem była symbolem stosunku zetemesowców do miłości. Otóż przez parter dostawały się do nas nasze dziewczyny – mówiły że idą do dentysty czy innego lekarza (gabinety były na parterze) i portierki wpuszczały je bez przeszkód. One wtedy szły korytarzem do schodów tzw. awaryjnych – a nimi dostawały się na wyższe piętra, gdzie były nasze pokoje. Gdy zwęszyli to nasi zetemesowcy, w trosce o moralność socjalistyczną postanowili ten proceder ukrócić i uchwalili założenie kraty. Do czasu jej zamocowania zorganizowali warty – stali w poprzek korytarza z rozkrzyżowanymi ramionami. Przewodził im młody aparatczyk partyjny z UW, niejaki „WKuczyński”. Zetemesowcy tak nam wtedy podpadli, że nawet gdy rozdawali bilety do kina czy teatru, odmawialiśmy ich przyjęcia. W listopadzie 1967 r. nie wzięliśmy też biletów na „Dziady” upichcone przez Dejmka, dlatego spotkanie z „Michnikiem i jego drużyną” (zetemesowską) skończyło się wielką klapą. O walkach między frakcjami ZMS czy w partii wiedzieliśmy raczej niewiele, dla nas były to walki frakcji tego samego gangu. Wszystkie propozycje udoskonalonego socjalizmu czemuś kojarzyły nam się z kratą.
Tyle mniej poważnych uzupełnień do poważnej historii, która wtedy się zaczynała.
Tysiąc lat przypomina o sobie
Ruch studentów miał charakter oddolny, jednak Marzec ‘68 nigdy by nie nastąpił, gdyby nie pewne wydarzenia odgórne: obchody Tysiąclecia w 1966 r. i towarzysząca im dyskusja o tożsamości Polaków. Ta dyskusja nie ucichnie przez dwa lata, a ostatnie jej słowa padną na Krakowskim Przedmieściu. Studenci użyją w niej cytatów z Mickiewicza, władza komunistyczna – pałek.
W ruchu Nowego Romantyzmu byli zarówno wyznawcy wędrówki dusz (nawiązujący do dwóch z trzech wieszczów), ateiści (nawiązujący do Dembowskiego), jak i ortodoksyjni katolicy – ci ostatni byli najliczniejsi. W obchody 1000-lecia Państwa Polskiego włączyliśmy się z mieszanymi uczuciami, zwłaszcza z powodu listu polskich biskupów, którzy wybaczali Niemcom wszystko i jeszcze więcej, a na dodatek – prosili o wybaczenie. Z jednej strony uważaliśmy, że biskupi nie mają prawa wybaczać Niemcom zbrodni, że to uzurpacja i pycha, że takie prawo mogłyby mieć tylko ofiary, ale z drugiej – było dla nas oczywiste, że Tysiąclecie Państwa to Tysiąclecie Chrztu, że kultura polska zaistniała dzięki chrześcijaństwu, które było jej zwornikiem. Dlatego w tamtym czasie byliśmy przeciw Dejmkowi.
Trzeba przypomnieć, że Kazimierz Dejmek był twórcą o naprawdę wielkim talencie i naprawdę podłym charakterze. Kolekcjoner odznaczeń – miał ich tyle, co radziecki marszałek, z przodu i z tyłu. W czasach stalinizmu wprowadzał do teatru marksizm-karhanizm [„Brygada szlifierza Karhana”, sztandarowa sztuka socrealizmu, która zainaugurowała działalność Teatru Nowego w Łodzi w 1949 r., którego Dejmek był wówczas dyrektorem; zagrał w tej sztuce także jedną z ról – przyp. red.], wystawiał Majakowskiego i „Poemat Pedagogiczny” Makarenki. W kwietniu 1966 r. włączył teatr w antykościelną propagandę, inscenizując dramat Hochhutha „Namiestnik”. Sztuka atakowała papieża Piusa XII za „bierny udział” w mordowaniu Żydów – w ten sposób próbowano popsuć obchody 1000-lecia chrześcijaństwa.
Propagandówka Dejmka spotkała się z oficjalnymi protestami Kościoła i wiernych, listy protestacyjne krążyły po akademiku i uczelni, przebiły się do „wrogich” rozgłośni. Za to reżyser dostał kolejne odznaczenie – Odznakę 1000-lecia Państwa. Znielubiliśmy szmaciaka! (Janusz Szpotański napisał „Towarzysza Szmaciaka” w 1977 r., określenie to jednak było popularne już wcześniej). Nic więc dziwnego, że w listopadzie 1967 r. nie spieszyliśmy się na jego „Dziady”. Sztuka Mickiewicza była szykowana przez Dejmka dla uczczenia Rewolucji Październikowej – mieliśmy prawo podejrzewać, że będzie okaleczona. A na dodatek bilety rozprowadzali ci wredni zetemesowcy… W akademiku powstał nawet projekt zrobienia własnych „Dziadów” – w Noc Sylwestrową 1967/1968. Nic z tego jednak nie wyjdzie, gdyż na Sylwestra przyjedzie nas tylko kilku, większość będzie wolała zostać w domach i witać Nowy Rok z rodzinami. Zamiast robić „Dziady”, pójdziemy na bal studencki na Krakowskie Przedmieście. Po drodze natkniemy się na kilku prominentów, którzy dzięki temu trafią do mojego „sylwestrowego” wiersza. Wiersz stanie się potem częścią poematu o studenckim „Przedwiośniu”.
Dla uniknięcia sporów wyjaśniam: prototypem Profesora jest w nim prof. Stefan Żółkiewski, prototypem Doktora – dr Andrzej Lam, Majora – szef naszego Studium Wojskowego płk Maks Sznepf. Ten ostatni stanowisk dochrapał się za „utrwalanie władzy” i zwalczanie „band AK”, podobno w Augustowskiem. Prototypem Iwaszkiewicza – sam Iwaszkiewicz.
Październik, czyli jeszcze wcześniej
Wróćmy jednak do naszych „Dziadów”. Dopiero po paru przedstawieniach, gdy rozeszło się po Warszawie, że Mickiewicz jednak się obronił, mieszkańcy Kickiego zdecydowali się pójść do teatru. Ale wtedy zetemesowcy już nie dawali biletów, przeciwnie – zaczęli mówić, że sztuka jest antyradziecka i że zostanie zdjęta. Ostatni spektakl został zapowiedziany na 30 stycznia 1968 r., liczyliśmy, że zgodnie z niepisanym prawem, dostaniemy się na niego za darmo. Ale się przeliczyliśmy, nie zostaliśmy wpuszczeni. Odeszliśmy z nosami na kwintę, a kwiaty przeznaczone dla aktorów złożyliśmy pod pomnikiem Mickiewicza. I to była pierwsza studencka manifestacja od 1956 r. Pierwszy motor późniejszych marcowych rozruchów.
Drugim motorem, a raczej wieloma motorkami, byli czescy studenci. Piszę „czescy”, ale byli i Słowacy. Reprezentowali Uniwersytet Karola w Pradze i Komeńskiego w Bratysławie, chyba trochę rywalizowali. Przywozili gazety i piwo – obie te rzeczy pachniały wówczas złotą wolnością; za Karpatami zaczynała się wówczas „Praska wiosna”, też przedterminowo. Organ komunistycznej partii „Rudé Právo” stał się najbardziej poczytnym dziennikiem w obozie.
Tak więc Marzec ’68 zaczął się dla nas po wakacjach 1967 r. Od czeskich kolegów dowiedzieliśmy się z opóźnieniem o czerwcowych wydarzeniach w Berlinie Zachodnim. Poczuliśmy się wtedy członkami międzynarodowej społeczności i zarazem doszliśmy do wniosku, że część z niej mieszka na księżycu. Berlińscy studenci manifestowali przeciwko… wizycie szacha Rezy Pahlawiego. Podczas starć 2 czerwca 1967 r. został zastrzelony student Benno Ohnesorg, zabójcą był policjant Karl Kurras. Z oburzeniem powtarzaliśmy nazwisko ofiary, z pogardą – policjanta, nawet je nieco przekręciliśmy. robiąc z dwóch liter jedną. Ale nie potrafiliśmy z siebie wykrzesać ani nienawiści do szacha, ani entuzjazmu dla antykapitalistycznej ideologii niemieckich studentów. Zwłaszcza że walcząc z kapitalizmem demonstrowali płomienną miłość do komunizmu i ZSRR. Dla nas ważna była niepodległość, a kapitalizm kojarzył nam się z rajem gdzieś za żelazną kurtyną. Większość berlińskich manifestantów to były dzieci z bogatych rodzin, stanowiące odpowiednik naszych „następców tronów” z ZMS. Nam chodziło o co innego, o to, czego oni mieli aż za dużo: o wolność.
Niewątpliwą zasługą czeskich przyjaciół było jednak przekonanie nas, że należy wyjść na ulice i że da się coś zmienić. Nawet socjalizm może mieć „ludzkie oblicze” – powtarzali. Ten slogan podchwyciliśmy od nich. Czechom też zawdzięczaliśmy rozpowszechnienie sympatii do piwa. Wcześniej w akademiku panowała raczej kultura wina – przywożono tę kulturę z domów, butelkowaną w postaci napojów uszlachetnionych do postaci tak płynnej, że aż lotnej. Prowincjonalna inteligencja, z której większość z nas się wywodziła, potrafiła wówczas wytwarzać wino ze wszystkiego: z wisien, jabłek, śliwek, porzeczek, agrestu, ogórków, wierzb płaczących, przedwojennych kalendarzy, telefonów na korbkę i przesłodzonych ogłoszeń matrymonialnych. Tak było do jesieni 1967 r., kiedy studenci przerzucili się na piwo. Wchłanianie tego napoju awansowało do rangi działalności politycznej – w słowach strasznie opozycyjnej, a w praktyce – bezpiecznej.
Przedwiośnie
Poemat „Przedwiośnie” zacząłem pisać tuż przed wiecem 8 marca – i nigdy go nie skończyłem. Fragmenty opisujące wiec i przemarsz przez Krakowskie Przedmieście czytałem podczas strajku. Samego strajku już jednak nie opisałem, poemat kończył się wcześniej.
Wspomniałem już, że zamiast na „Dziady” poszliśmy pod pomnik Mickiewicza. Otóż kilku studentów jednak na spektakl się dostało, udali się pod pomnik później, po przedstawieniu. Przydybała ich tam milicja, paru zabrała na komisariat, spisała – wrócili do akademika przestraszeni. Bali się tak długo i skutecznie, że nie można było ustalić żadnego terminu wiecu. W końcu zrobił to za nas rektor. Jeszcze w piątek i sobotę, na permanentnych zebraniach na Kickiego zastanawialiśmy się, czy i kiedy zrobić ten wiec. Nieomal każdy dzień tygodnia miał taką samą liczbę zwolenników – rozeszliśmy się jednak bez decyzji. W poniedziałek 4 marca rektor ogłosił na piątek 8 marca, z okazji Dnia Kobiet, od południa tzw. dzień rektorski. Lepszego prezentu nie mógł nam zrobić: oznaczało to, że studenci wyjdą o godz. 12 z zajęć i będą wolni. Wtedy ich zagarniemy jak ongiś PPS-owcy Piłsudskiego zagarnęli na manifestację mieszczuchów wychodzących z kościoła przy pl. Grzybowskim.
Rektor zaskoczył nas jeszcze jedną decyzją, gdy wbrew oczekiwaniom, lekceważąc nasze listy protestacyjne, ogłosił usunięcie Michnika i Szlajfera, dotąd jedynie zawieszonych. W ostatniej chwili dopisaliśmy ich sprawę do naszych protestów i manifestów, choć nie wszyscy to zrobili. Wspominam o tym, bo po latach na temat Marca ‘68 zaczęły krążyć dwie bajki. Pierwsza – jakoby termin wiecu ustalono na urodzinach Kuronia, już 3 marca, druga – iż Michnik został aresztowany w drodze na wiec. Otóż: 3 marca wypadał wówczas w niedzielę, decyzje rektora nie były jeszcze znane. Kuroń po pijaku mógł wymieniać wszystkie dni tygodnia, tak jak i my, lecz niczego nie mógł ogłosić. Pogłoskę o roli Kuronia ostatecznie obalają dokumenty IPN, w tym opublikowane w świetnej książce Joanny Siedleckiej „Obława” informacje, z których wynika, że środowisko michnikowców dopiero we wtorek 5 marca włączyło się konkretniej w studenckie przygotowania. Na s. 341 czytamy: Źródło „Kołodziej” z dnia 5.03.1968 /…/ Komandosi zdecydowali się na zwołanie wiecu w piątek w południe a nie w środę jak planowano uprzednio /…/ w obawie przed prowokacjami wiadomość o wiecu ma być rozpowszechniana dopiero w czwartek. Na Kickiego piątkowy termin był oczywisty już w poniedziałek po południu. W dniach następnych uchwalano rezolucje i poprawki do rezolucji (np. o dopisaniu Michnika), a także ustalano malownicze szczegóły, np. żeby udać się na wiec z tomikami wierszy Mickiewicza.
„Następcy tronów” wyżywali się tygodniami w gadaniu i dopiero we wtorek, 5 marca, po ustaleniu daty wiecu przez studentów podłączyli się pod ich akcję.
Michnik nie wziął udziału w wiecu 8 marca. Nie jest prawdą, że uniemożliwił mu to areszt. Nawet jego oficjalny biograf Cyril Bouyeure podaje: Michnik nie uczestniczył w manifestacji. Został w domu, oznajmując, że jest chory i musi leżeć w łóżku. Miał przed sobą 24 godziny wolności. 9 marca został zatrzymany (2009, s. 96). Ze źródeł IPN wiadomo, że stało się to około godziny 15.30.
Michnik stracił wówczas życiową szansę. Mógł zostać aresztowany na wiecu jako przywódca młodzieży, wśród studenckich protestów, śpiewów i wspaniałego mordobicia. Aresztowano go „dzień po” – pokątnie, cichcem – jak podrzędnego aferzystę. Gdy wrócił do polityki, nosił już tylko termos za Kuroniem.
Między kłamstwem a łgarstwem
Marzec 1968 r. wciąż pozostaje zakłamany – zakłamywali go bowiem niemal wszyscy. Z jednej strony propaganda partyjnej frakcji „Chamów”, mających do dyspozycji środki masowego przekazu oraz niejawne materiały SB, z drugiej – frakcja partyjnych „Żydów”, która na emigracji dorwała się do „wolnych” mediów i zamieniała polityczną klęskę w walce o żłób w propagandowy sukces. Do obiegu weszły dwie fałszywe relacje, dwie historyczne plotki. Współcześni badacze spierając się o to, która z nich jest prawdziwa, w istocie poświęcają się ich doskonaleniu. Myśli, że mogą być bojownikami dwóch różnych, ale jednako kłamliwych narracji, rzecz jasna nie dopuszczają.
Współczesny czytelnik skazany został w ten sposób na wybór między narracją byłych ubeków, którzy tracili władzę, a narracją esbeków, którzy po tę władzę sięgali.
Rozplątanie tych wszystkich kłamstw przekracza ramy tego komentarza do poematu „Przedwiośnie”. Ograniczmy się do wiwisekcji plotek najczęściej narzucanych jako prawdy.
Narodowa tragedia Żydów?
Marzec 1968 przedstawiany jest jako wybuch polskiego antysemityzmu, być może wyrosłego na podłożu chrześcijańskim, być może zupełnie irracjonalnego.
Za tragedię społeczności uznać można jej wymordowanie, wygnanie bądź zniewolenie. Nie cofając się do czasów biblijnych wspomnieć można o pogromach Żydów dokonywanych przez Niemców czy Rosjan, o wypędzeniach z Anglii, Hiszpanii, Niemiec… To były tragedie. Z Polski nikt Żydów nie wyganiał, przeciwnie – gościnnie przyjmowano kolejne fale wygnańców, chroniono podczas pogromów i w czasie ostatniego, wspólnego obu narodom holocaustu. Ci Żydzi, którzy go przeżyli – przeżyli dzięki Polakom. Ci, którzy zginęli – zginęli z rąk Niemców, wspomaganych – trzeba to powiedzieć – przez żydowską policję i przez żydowską administrację (Judenraty) kolaborujące z Niemcami. Judenraty organizowały łapanki i wywózki Żydów do obozów zagłady, znany jest też (z dziennika Adama Czerniakowa) fakt dostarczenia Niemcom list Żydów-wychrztów przebywających po aryjskiej stronie.
Pomijając trwające od XIX w. kłótnie sklepikarzy różnych nacji możemy stwierdzić, że pierwsza fala zbiorowej niechęci do Żydów przepłynęła przez polskie miasteczka we wrześniu 1939 r., kiedy przedstawiciele społeczności żydowskiej witali najeźdźców bramami triumfalnymi. Zdarzało się, że obydwu najeźdźców. A w niektórych miastach na kresach strzelali do polskich żołnierzy. Okupacja, której ofiarami stali się zarówno Żydzi, jak Polacy, kazała o tamtych urazach zapomnieć – czego dowodem masowy udział Polaków w ratowaniu Żydów.
Ten kapitał braterstwa roztrwoniony został przez ochoczy udział ocalonych Żydów w aparacie sowieckiej przemocy i propagandy. Lęk przed rozliczeniami stał się przyczyną pierwszej, postalinowskiej emigracji Żydów.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.