Elżbieta Czyżewska i Janusz Kłosiński w filmie „Rękopis znaleziony w Saragossie” w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, 1964 r. Fot. Filmoteka Narodowa/Zbigniew Hartwig
80-LECIE URODZIN Elżbiety Czyżewskiej
Jolanta Sosnowska
Elżbieta Czyżewska nie była rozpieszczana przez los. Ojciec zginął podczas wojny. Przez jakiś czas wychowywała się w domu dziecka – z biedy, gdyż matka była tak zapracowana, że nie starczało jej czasu dla dzieci. Zanim się usamodzielniła, mieszkała w skromniutkim mieszkanku w suterenie na warszawskiej Tamce, ze schorowaną matką i siostrą. Tamten czas zostawił w jej osobowości ślad melancholii, coraz silniej widocznej z biegiem lat. Wykształcił też potrzebę troszczenia się o biednych, znajdujących się w potrzebie, uwrażliwił na ludzką krzywdę.
Po maturze zdała do szkoły teatralnej, jak sama mówiła, przez przypadek, partnerując koledze z kółka recytatorskiego, który przyszedł na egzamin wstępny. Kolega oblał, a ona zupełnie niechcący pokonała konkurentów. Po latach Elżbieta Czyżewska wspominała z rozrzewnieniem: „Studentka szkoły teatralnej – to brzmiało wspaniale”. Podkreślała poza tym, że choć do aktorstwa trafiła przypadkowo, to nieprzypadkowo w nim została. Stała się legendą polskiego kina, zachwycając wszechstronną grą, oryginalnym głosem i niepospolitą urodą połączoną z niezwykłym wdziękiem. W tym roku przypada 60-lecie jej debiutu scenicznego oraz 80-lecie urodzin. Zmarła 8 lat temu na emigracji, w Nowym Jorku.
Pierwszy raz na prawdziwych deskach teatralnych stanęła jako dwudziestolatka (urodziła się 14 kwietnia lub 14 maja 1938 r.). W 1958 r. zagrała córkę Illa w wyreżyserowanej przez Ludwika René sztuce Friedricha Dürrenmatta „Wizyta starszej pani” w warszawskim Teatrze Dramatycznym, z którym na stałe związana była w latach 1961–1966, już po ukończeniu warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Tak jak niemal wszyscy aktorzy tamtego pokolenia, również Czyżewska uważała, że jedynie gra w teatrze jest nobilitująca i daje prestiż, że tam ma się do czynienia z prawdziwym aktorstwem. Choć przecież to film zapewniał wtedy i zapewnia dziś prawdziwą popularność oraz – jak byśmy to teraz określili – rozpoznawalność. Aktorka powiedziała w wywiadzie, że „prawdziwe spalanie się na ołtarzu sztuki dokonywało się w teatrze. Tego nas uczono”. Funkcjonował sprawdzony układ mistrz – uczeń, dziś zarzucony, a nawet pogardzany.
Szczyty popularności
Trafiła do filmu w trakcie studiów, grając epizody, występowała też w słynnym STS-ie (Studencki Teatr Satyryków, istniejący w latach 1954–1975), który traktowała jako dodatkową, pozaakademicką szkołę aktorstwa. Pierwszą główną rolą, którą zwróciła na siebie uwagę widzów i krytyków, była Renata w filmie Stanisława Barei „Mąż swojej żony” (1960) u boku Wiesława Gołasa, ówczesnej gwiazdy polskiej komedii. Publiczność w różnym wieku pokochała ją za urocze i buńczuczne zarazem wcielenie współczesnej nastolatki Ani, przeniesionej w realia lat 1880. w filmie „Godzina pąsowej róży” (1963) w reż. Haliny Bielińskiej. Do 1966 r. kręciła kilka filmów rocznie, wzbudzając zazdrość koleżanek po fachu, w tym Kaliny Jędrusik, wtedy wspinającej się na szczyty popularności. Największą sławę przyniosły jej role komediowe o kontekście matrymonialnym w kolejnych filmach Barei: „Żona dla Australijczyka” (1963), w której zagrała tancerkę Hankę z zespołu „Mazowsze”, gdzie również partnerował jej Gołas, oraz „Małżeństwo z rozsądku” (1966) z wyśpiewującymi komplementy pod jej adresem Danielem Olbrychskim i Bohdanem Łazuką.
Wystąpiła też w komediach wojennych, grając Marię, działaczkę podziemia antyfaszystowskiego, która pozyskuje broń dla partyzantów, w obrazie „Giuseppe w Warszawie” w reż. Stanisława Lenartowicza (1964) czy też w filmie Tadeusza Chmielewskiego „Gdzie jest generał” (1963) wcielając się w postać energicznej radzieckiej służbistki Marusi. Były to pozycje rozrywkowe; trzeba wiedzieć, że w Polsce wówczas kręcono bardzo wiele dzieł nawiązujących do okresu II wojny światowej i obok dramatów psychologicznych czy epickich realizowano również w tym kręgu tematycznym całkiem dobre komedie.
Szybko stała się najpopularniejszą aktorką w naszym kraju. „W komedii trudniej jest grać – powiedziała mi po latach. – Trzeba grać niezwykle serio, śmieszne mają być tylko sytuacje, w których znajdzie się odtwarzana postać. Role komediowe należą do najwdzięczniejszych zadań aktorskich – gdy zamierzenie się powiedzie, łatwiej nawiązać kontakt z publicznością. Wolę komedie także jako widz”.
Nie brakowało w dorobku Elżbiety Czyżewskiej jednak również ról dramatycznych. W „Milczeniu” w reż. Kazimierza Kutza (1963) zagrała pielęgniarkę Kazię, w „Pierwszym dniu wolności” Aleksandra Forda (1964) – młodą Niemkę, w „Niekochanej” (1965) Janusza Nasfetera – targaną skrajnymi emocjami Noemi przeżywającą burzliwy związek miłosny na progu wojny. W „Rysopisie ” (1964) Jerzego Skolimowskiego, który był debiutem fabularnym tego później światowej sławy reżysera, zagrała aż trzy postacie. Była wówczas, od pięciu lat, żoną Skolimowskiego; rozwiedli się jednak rok później.
Role zagrane u Nasfetera i Skolimowskiego niosły w sobie – z dzisiejszego punktu widzenia – jakby zapowiedź dramatyzmu przyszłych losów aktorki, która wystąpiwszy w ciągu zaledwie sześciu lat w ponad 20 (!) filmach i będąc na fali największej popularności – wyjechała z Polski. Dla jej miłośników, dziś byśmy powiedzieli: fanów, był to prawdziwy szok. Wszak porównywano ją z najlepszym polskim aktorem tamtych czasów, nazywając „Zbyszkiem Cybulskim w spódnicy”. Dwukrotnie – w latach 1963 i 1964 – zdobyła Srebrną Maskę w plebiscycie „Expressu Wieczornego” na najpopularniejszych aktorów telewizyjnych, a w 1965 r. otrzymała Złotą Maskę. Wydawało się, że to pasmo sukcesów trwać będzie jeszcze długo.
Głód miłości
Nie wiem, czemu zwana była polską Marilyn Monroe, Elżbieta Czyżewska nie była bowiem wcale typem głupiej blondynki ani seksbomby. W rozmowie, którą przeprowadziłam z nią dla tygodnika „Film” (13/1987) w marcu 1987 r., z poczuciem dużego dystansu wobec siebie mówiła wprost, że uroda zeszła na nią z ekranu: „mogłam zrobić karierę osoby urodziwej, choć przecież nie należałam do dziewczyn wyróżniających się urodą. Jeżeli komuś mogło się tak wydawać, to tylko dlatego, że występowałam w filmach, w których partnerzy mówili mi ‘jaka jesteś ładna’ lub wyśpiewywali inne komplementy”. Oczywiście tu przemówiła skromność aktorki, bowiem jej uroda i wdzięk były oczywiste nawet dla zawistnych.
Na fali swej wielkiej popularności zagrała w 1965 r. w Teatrze Dramatycznym główną postać, Maggie, w sztuce Arthura Millera „Po upadku”, której pierwowzorem była Marilyn Monroe, była żona tego dramaturga. Na premierę sztuki przyleciał z USA sam autor, a po spektaklu pogratulował Elżbiecie Czyżewskiej świetnie zagranej roli. Czy był to jakiś omen? Czy w chwytliwym porównaniu z Marilyn Monroe chodziło o nieszczęśliwą miłość aktorki do pisarza, która miała stać się też udziałem polskiej gwiazdy? W tym bowiem czasie Czyżewska poznała amerykańskiego dziennikarza żydowskiego pochodzenia, Davida Halberstama, warszawskiego korespondenta „New York Timesa”, który notabene przypominał z postury Millera, nosił podobne okulary. Ponoć spodobał jej się, przychodząc na przyjęcie w smokingu i butach narciarskich. Była to, zdaje się, miłość od pierwszego wejrzenia i niezwykle silne zauroczenie, skoro szybko nastąpiły oświadczyny i ślub w urzędzie stanu cywilnego 13 czerwca 1965 r. Prosto z tej uroczystości, w tym samym jasnym kostiumie i toczku na głowie, uśmiechnięta i promieniejąca szczęściem aktorka udała się na fetę z udziałem licznej publiczności na warszawski stadion Skry, gdzie miała odebrać najważniejszą wówczas nagrodę aktorską – wspomnianą wyżej Złotą Maskę. Wjechała triumfalnie z wielkim wdziękiem i gracją, mając założoną jedną nogę na drugą, siedząc na przedniej masce limuzyny, którą prowadził jeden ze znanych wówczas rajdowców – z drugiej strony siedział zaś Bohdan Łazuka, współlaureat. Na trybunach wiwatowało na ich cześć kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Tak się wówczas, w czasach, gdy telewizja dopiero raczkowała, witało gwiazdy ekranu.
Władza ludowa miała już ją jednak na celowniku za małżeństwo z amerykańskim Żydem i do tego dziennikarzem piszącym do imperialistycznej prasy. Elżbieta Czyżewska była od tej pory systematycznie inwigilowana, zaczęła też dostawać coraz mniej propozycji aktorskich. Kiedy zaś jej mąż opublikował tekst przeciwko Gomułce i został skutkiem tego w 1967 r. zmuszony przez władze PRL-u do natychmiastowego opuszczenia Polski, ona niebawem pojechała za nim do Nowego Jorku. Poszła za głosem serca rezygnując de facto z kariery, na którą tak ciężko pracowała, i z popularności, bez której aktorka nie ma szans na zawodowe spełnienie. Mało tego, nie znała też angielskiego, co dla aktorki oznacza tyle samo, co bycie niemową. Zdecydowała się na wyjazd, który praktycznie oznaczał reset jej dotychczasowego dorobku. Można by co prawda powiedzieć, że już Helena Modrzejewska pokazała, iż polska aktorka może zdobyć amerykańską widownię, jednak od czasów Modjeski realia teatru bardzo się zmieniły, a do tego doszedł jeszcze dyktujący aktorom warunki wszechwładny, brutalny Hollywood z całą machiną nakierowaną na kreowanie gwiazd albo ich bolesne strącanie z filmowego firmamentu.
O tym wszystkim jednak ani nie wiedziała, ani nie myślała 30-letnia zakochana kobieta, Elżbieta Czyżewska, kiedy w kwietniu 1968 r. pojawiła się na Okęciu, by polecieć za mężem do Stanów Zjednoczonych. Aby upokorzyć do cna jeszcze nie tak dawno wielbioną przez komunistyczne media aktorkę, PRL-owskie służby poddały ją na lotnisku drobiazgowej kontroli osobistej wedle sowieckich wzorców, z rozbieraniem do naga włącznie. Wszystko jej zabrano, łącznie z pamiątkowym pierścionkiem, który miała po matce. Niedawna gwiazda noszona na rękach bardzo przeżyła tę brutalność, został jej uraz na całe życie – nie mogła pojąć, za co spotyka ją taka szykana. Za to, że chciała pojechać za i z ukochanym? Bo przecież jakieś dorabianie się (co wówczas oficjalnie było rzeczą bardzo naganną) za oceanem nie przychodziło jej nawet do głowy. Raczej odwrotnie: to tu zostawiała wielki już dorobek, tam szła w nieznane, w mrok… Szła za głosem serca. Przypomnijmy, że wszystko to działo się na fali tzw. wydarzeń marcowych.
Halberstam musiał doskonale wiedzieć, na co naraził swą żonę Polkę pisząc artykuł, za który został wyrzucony z Polski. Wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Panuje opinia, że zrobił to specjalnie, bo nie chciał być już dłużej warszawskim korespondentem i pragnął wrócić do Ameryki w roli bohatera prześladowanego przez warszawski reżim.
W rozmowie, którą przeprowadziłam z Elżbietą Czyżewską dla „Filmu” dziewiętnaście lat po jej wyjeździe (władze akurat łaskawie pozwoliły jej na przyjazd do ojczyzny), mówiła: „Przypuszczam, że gdybym wtedy była bardziej doświadczona, nie podchodziłabym z taką lekkością do życia zawodowego na korzyść prywatnego. Nie zdawałam sobie sprawy, że dla widzów coś naprawdę znaczę. Siadałam, jak wszyscy, w charakteryzatorni, ktoś wyjmował zagraniczne pismo z fotografią Shirley MacLaine czy Audrey Hepburn i proponował – może umalujemy się w ten sposób? Wtedy żyłam wyobraźnią, a nie rzeczywistością. Wydawało mi się, że byłabym ciekawsza, gdybym wyglądała inaczej. Nie mogłam wygrywać siebie, bo ‘siebie’ jeszcze wtedy nie było”. Tak bardzo była nieświadoma swego ekranowego wizerunku, że zdumiało ją pewnego dnia, gdy nieznane jej dziewczęta, które właśnie zdały maturę, wręczyły jej kwiaty, zapewniając, że wszystkie chcą wyglądać tak jak ona. „Byłam chyba ostatnią osobą, która wiedziała, jak ‘ja’ wyglądam”.
W słowach tych, które wypowiadała 49-letnia Elżbieta Czyżewska, nie było żadnej kokieterii. Mówiła prawdę. I może dlatego, że w latach 1960. nie była świadoma swego „gwiazdorstwa” – choć okrzykiwano ją wtedy „najzdolniejszą, najbardziej utalentowaną aktorką filmową”, „wziętą aktorką charakterystyczną”, mówiono, że „uosabia mit pokolenia” – grała swe role z tak naturalnym wdziękiem i prostotą uczuć.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.