Urocza dziewczyna edukuje się, siedząc w promieniach słońca na historycznym murze przed Katedrą Wawelską. Lato 1961 – jak widać, czytelnictwo kwitło. Fot. Wacław Klag
Kopciuszek polskiej kultury
Leszek Sosnowski
Od kilkunastu lat książka nie ma szczęścia w Polsce. Albo może raczej Polacy nie mają do niej szczęścia. Rodacy są nawet regularnie posądzani o to, że w porównaniu do innych nacji nie lubią i nie chcą czytać. Taki drugi gatunek Europejczyka; przecież poza nielicznymi wyjątkami Polacy to ludzie zaścianka, bliżsi Średniowieczu niż Oświeceniu, bliżsi nauczaniu św. Jana Pawła II niż obowiązującym w postępowym świecie kanonom marksizmu-leninizmu. Ot, wstecznicy. I dlatego światłe media niemieckie od dawna buszujące swobodnie po Polsce, wspierane przez znaną kosmopolityczną gazetę wyborną, urobiły nam opinię niemalże analfabetów. To właśnie w oświeconej gazecie można było przeczytać, że „Polacy są społeczeństwem funkcjonalnych analfabetów i kulturowych abnegatów”. A obwieścił to nie jakiś ciemniak, ale profesor (Janusz Majcherek z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie). Takie „autorytety” tworzą pełne fałszu stereotypy o sytuacji książki nad Wisłą, w tym o odradzającym się analfabetyzmie.
1.
Ten ostatni pogląd potwierdzać mogą także różne działania państwa polskiego. W tym przodował zwłaszcza prezydent Bronisław Komorowski, który w 2012 r. zainaugurował akcję „Narodowe Czytanie”. Czytanie czego? Jednej książki. W zasadzie obojętnie jakiej, ale – jednej. Tę jedną prezydent zalecał Polakom na cały rok. Komorowski miał jeszcze lepszego poprzednika w Wałęsie, który ponoć sam się chwalił, że przeczytał jedną książkę i to nie w roku, ale przez całe życie! O poziomie kulturalnym obu tych panów szkoda wspominać, ale naprawdę nie rozumiem, po co wszedł w te same buty Andrzej Duda, człowiek bez wątpienia i oczytany, i kupujący książki od dziecka (tak samo zresztą, jak i jego małżonka). Chyba z rozpędu. Ale trzeba podkreślić, że w ubiegłym roku para prezydencka zaproponowała już czytanie ośmiu lektur ośmiu wybitnych pisarzy polskich.
„Narodowe czytanie” brzmi dobrze, to prawda, ale realizacja tego hasła nie może mijać się z jego treścią; zachęcanie raz w roku do przeczytania de facto jednej książki wygląda właśnie jak walka z analfabetyzmem. Określenie „narodowy” zostaje w tym ujęciu skundlone. W ogóle żyjemy w czasach, w których potęga pozorów – wypaczających rzeczywistość nieraz o 180 stopni – osiągnęła nieznane w dziejach rozmiary.
Akcje typu „Cała Polska czyta” mają szlachetne intencje, ale to żadne rozwiązanie systemowe. Wobec wymowy liczb to hipokryzja, skoro większość Polski (63 procent!) nie czyta – ta informacja jest zresztą z lubością upowszechniana przez mass media. Jednak zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego naprawdę nie czyta? Czy dlatego, że Polacy faktycznie są matołkami, jak sugerują zagraniczne, choć wydawane/emitowane po polsku publikatory? Dlaczego redaktorzy tych instytucji nie chcą dostrzec ewidentnej zależności, występującej zresztą wszędzie, nie tylko nad Wisłą: spada ilość księgarń, więc równolegle spada sprzedaż książek, a w konsekwencji podupada czytelnictwo. Nie dzieje się odwrotnie!
Nie jest tak, że księgarnie w Polsce były i są zamykane z powodu braku klientów. Upadały z zupełnie innych powodów. Wykańczała je wojna rabatowa i rosnące w kosmicznym tempie koszty wynajmu, a także systematycznie wzrastające pozostałe koszty, jak np. ogrzewanie, prąd, transport, płace, marketing etc. Wiele księgarń dostało też po głowie z powodu wprowadzenia przez państwo darmowych podręczników; utraciły z tego powodu pewny, coroczny element dochodu. Jeśli już tak bardzo ktoś chciał rozdawać książki, to powinien był pomyśleć o rekompensatach dla tych, którym to dobrodziejstwo podcięło skrzydła, rzutując tym samym negatywnie na cały rynek. Polityczna korzyść jednych wiązała się z ruiną drugich.
Niestety, nie zadziałała też żadna cudowna ręka rynku; olbrzymi wzrost kosztów nie został w żaden sposób zrekompensowany ceną książek. Ta jest od lat niemalże taka sama, a biorąc pod uwagę stopę inflacji, w niektórych segmentach nawet niższa. Klient po prostu nie chciał płacić więcej, a książka to, wiadomo, nie chleb lub prąd, człowiek nie musi jej kupować.
Ta niezgoda na zapłacenie choćby kilku złotych więcej nie wzięła się znikąd. Nie mam tu na myśli naturalnej, ale przecież nie decydującej chęci kupowania taniej, lecz nastawienie do książki ukształtowane w polskim społeczeństwie przez te same media, które uznają nas za analfabetów. Tu trafiamy na kolejny stereotyp mijający się z prawdą. Mianowicie od lat wmawia się narodowi, że książki w Polsce są drogie albo bardzo drogie. Powielają ten stereotyp w strefie publicznej nawet ludzie rozsądni, ale niemający żadnego innego punktu odniesienia poza publikatorami. A wystarczyłoby porównać sobie cenę książki np. z paczką papierosów lub flaszką wódki…
Trzeba wiedzieć, że koszty produkcji, a więc przede wszystkim druku, papieru i transportu polscy wydawcy mają takie same jak wszyscy inni wydawcy w Europie. Ale np. w Niemczech średnia cena detaliczna książki (nie licząc tzw. pocketbooków) wynosi 20–30 euro. Książka edytorsko lepiej wydana, ilustrowana, kosztuje ok. 50–60 euro, albumowa – co najmniej 90 euro; w Polsce podobnie, tyle że w złotówkach… A to jeszcze nie wszystko, trzeba bowiem wiedzieć, ile z tej ceny detalicznej zostaje u producenta, czyli wydawcy. A zostaje mniej niż połowa!
Tymczasem właśnie niemieckie gazety i czasopisma wydawane po polsku przy każdej okazji podnoszą larum, jakie to straszne ceny mają nasze książki. Cel takiego działania jest prosty: doprowadzić do upadku polski rynek, by potem za darmo go przejąć i kształtować na swoją modłę, nie tylko gospodarczą, ale także światopoglądową i polityczną. Ewidentnym przykładem tego zjawiska jest całkowite przejęcie przez firmy zza Odry prasy regionalnej, która pod niemieckim panowaniem sięgnęła dna redakcyjnego i nakładowego. Mimo to jest sztucznie utrzymywana na rynku za pośrednictwem zagranicznych domów mediowych (dostarczycieli reklam). W tym przypadku pieniądze wydawane na podtrzymywanie tych bankrutów opłacają się Niemcom propagandowo, bo blokowana jest droga do powstania prasy regionalnej polskiej, jakże ważnej np. podczas wyborów.
Jeśli ktoś sądzi, że tworzę tu teorie spiskowe, to po pierwsze niech spojrzy na inne branże gospodarki w Polsce totalnie zdominowane przez zagranicznych, głównie niemieckich właścicieli – tomy by o tym pisać. Po drugie, proszę sięgnąć do historii i sprawdzić, co to był np. Reptilienfonds (tajny fundusz nazwany u nas „gadzinowym”), i przekonać się, jak Niemcy od dawna, od Bismarcka, potrafili penetrować polską prasę i środowiska dziennikarskie, nie żałując na to grosza.
2.
Wielkie zagraniczne agencje reklamowe i marketingowe wylansowały w Polsce już dobre kilkanaście lat temu jeden podstawowy motyw zakupów, nie tylko książki, lecz wszystkich produktów: niska, najniższa cena. Doprowadziły do istnej wojny cenowej. Jakość produktu, jego trwałość, walory estetyczne, powiązanie z tradycją, nawet uznana marka – to wszystko u nas liczy się mało albo i wcale. Wszyscy już do tego rodzaju zachęty do kupna się przyzwyczailiśmy, ale dla przybysza z zewnątrz jest to wprost zdumiewające. W reklamach innych krajów cena często w ogóle nie jest wspominana, zdecydowanie preferuje się jakość i powiązanie z tradycją, czasem ważna jest dostępność, zawsze liczy się estetyka.
Taki rodzaj reklamy, jaki opanował nasze rynki, jest niezdrowy dla każdej branży, bowiem preferuje tzw. dziadostwo, bylejakość, promuje cwaniactwo, a nie solidność producencką. Niby wszyscy wiedzą, że co tanie, to liche, że tanie w gruncie rzeczy oznacza drogie, bo nietrwałe, ale mimo to chęć łatwego, choćby i krótkotrwałego, posiadania zwycięża. Zwycięża, bo jest nieustannie podsycana przez wszechobecną reklamę. Teraz, w efekcie pandemii i lęku, co będzie z nami, pojawiły się nawoływania: kupuj, bo polskie! Pojawiły się, ale już nikną, skutecznie eliminowane przez kosmopolityczne publikatory niezwiązane w jakikolwiek sposób z polskimi producentami; one są wprost zblatowane (poprzez domy mediowe) z potężnymi zagranicznymi koncernami.
Kiedy mowa o sprzedaży książek, często przywoływany jest rynek czeski, bowiem u naszych południowych sąsiadów przedstawia się on chyba najlepiej w Europie (w środkowej na pewno). Wg tamtejszych badań cena znajduje się dopiero na piątym miejscu wśród motywów zakupowych (21 proc.). Najwyżej plasuje się gatunek danej książki (73 proc.), potem jej temat (59 proc.), autor (49 proc.) i polecenie od znajomych lub bliskich (43 proc.).
Rzecz jasna, poziom czytelnictwa zależy od różnych czynników w różnym stopniu. Na pewno są bardzo istotne nawyki wyniesione z domu rodzinnego. Nic jednak nie ukształtuje przyszłego czytelnika tak, jak bywanie od najmłodszych lat w księgarni. Dlatego nie tylko ilość tych placówek, ale nawet ich atrakcyjność wizualna mogą zachęcić – lub nie – do regularnego sięgania po książki. Oblicza się, że we wspomnianych wyżej Czechach oprócz różnych dodatkowych punktów sprzedaży „przyklejonych” do innych sklepów funkcjonuje ok. 600 księgarń nazywanych tam tradycyjnymi – często o niezwykłych wnętrzach, nieraz są to prawdziwe świątynie książki.
Aby dorównać Czechom, to, biorąc pod uwagę proporcje między naszymi krajami, takich placówek powinniśmy mieć ok. 2400. Tymczasem ministerstwo kultury prezentuje listę, na której znajduje się ponad 1700 „księgarń” – tak to jest nazwane, ale wliczone są w to sklepiki przy muzeach posiadające tylko własne publikacje (nieraz zaledwie kilkadziesiąt tytułów, podczas gdy normalna księgarnia powinna ich mieć co najmniej kilka tysięcy), sklepy z grami komputerowymi, papiernicze i tym podobne, dodatkowo tylko oferujące trochę książek. Prawdziwych księgarń nie sposób doliczyć się choćby tysiąca, a już słychać głosy, że po okresie „epidemiologicznego” zamknięcia niejedna placówka już się nie otworzy. Nie tylko na prowincji, w centrum Warszawy także.
Jak to wszystko wygląda w porównaniu np. z Francją, krajem ludnościowo większym od nas o ok. 60 proc., gdzie działa 20 do 25 tysięcy (!) punktów sprzedaży, z tego 15 tys. prowadzi stałą sprzedaż książek? Szkoda komentować…
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.