Red. Andrzej Stanowski pod olimpijską skocznią w amerykańskim Salt Lake City (2002 r.).
Andrzej Stanowski
Od 9 do 25 lutego 2018 roku w Pjongczang (Korea Południowa) będą trwały XXIII Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Wszystko zaczęło się inaczej niż w przypadku igrzysk letnich, które wznowiono wg starożytnych wzorów w 1896 r. w Królestwie Grecji, w Atenach. Zimowa olimpiada to była nowość. Zaczęło się wszystko w 1924 roku we francuskim Chamonix, gdzie rozegrano zawody sportowe pod nazwą „Tydzień Sportów Zimowych”, dopiero w rok później na Kongresie Olimpijskim w Pradze uznano tę imprezę za I Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Dlaczego tak długo trzeba było czekać na zimową olimpiadę? Otóż przeciwni temu byli Skandynawowie, a zwłaszcza Szwedzi, którzy od roku 1901 organizowali u siebie Igrzyska Nordyckie i obawiali się, że zimowe igrzyska będą dla nich konkurencją.
Uczestniczyłem jako dziennikarz w siedmiu zimowych olimpiadach: w Sarajewie (1984), w Calgary (1988), w Lillehammer (1994), w Nagano (1998), w Salt Lake City (2002), w Turynie (2006) i w Vancouver (2010). Pierwsze cztery moje igrzyska były smutne, nasi sportowcy zajmowali odległe lokaty, czasem ktoś wdarł się do czołowej dziesiątki, o medalach nawet nie marzyliśmy. Przełom nastąpił w Salt Lake City dzięki dwóm medalom Adama Małysza i od tej pory Polska nie wraca z igrzysk zimowych z pustymi rękami.
„Łyżwa” zgubiła Józefa Łuszczka
Na igrzyskach zadebiutowałem jako reporter prasowy w Sarajewie. To były dla naszego dziennikarstwa trudne czasy, nie było pieniędzy na hotele, na diety. Chcesz jechać do Sarajewa? – to załatw sobie lokum, damy ci jedną, dwie diety, usłyszałem w redakcji „Gazety Krakowskiej”, wówczas jednej z największych gazet w Polsce. Wiedziałem, że w Sarajewie jako trener pracuje były szkoleniowiec polskiej kadry, obecnie profesor na AWF w Krakowie Szymon Krasicki. Zwróciłem się do niego o pomoc i usłyszałem – przyjeżdżaj, mam dla ciebie i kolegi mieszkanie. Pojechaliśmy do Sarajewa samochodem razem z red. Janem Frandofertem z „Tempa”.
Dla Bośni i Hercegowiny igrzyska to było wielkie wyzwanie. Całą infrastrukturę sportową należało wybudować praktycznie od podstaw, a przecież kraj tonął w długach, inflacja dochodziła do 50 procent. Mieszkańcy Sarajewa jednak bardzo chcieli tych igrzysk, pospieszyli z pomocą, w ciągu pierwszych kilku dni spontanicznie zebrano 214 tysięcy dolarów, co oczywiście było kroplą w morzu potrzeb, ale było dobrym początkiem. Do pracy przy przygotowaniach zgłosiło się 3000 ochotników, którzy za darmo chcieli pomagać w budowaniu obiektów.
Ceremonię otwarcia na stadionie Kosevo, na którym zebrało się ponad 75 tysięcy widzów, zapamiętam nie tylko dlatego, że była barwna i kolorowa, ale także z powodu małego incydentu: otóż flagę olimpijską zawieszono… do góry nogami.
My Polacy jechaliśmy do Sarajewa z nadziejami na wysokie lokaty, może nawet medale trzech-czterech sportowców. Siostry Małgorzata i Dorota Tlałkówny trenowane przez Andrzeja Kozaka stawały wcześniej na podium zawodów o Puchar Świata. Piotr Fijas wygrywał zawody pucharowe, mieliśmy jeszcze w ekipie Józefa Łuszczka, niedawnego mistrza świata, który na olimpiadzie przed czterema laty w Lake Placid był piąty i szósty. Ale jak to często bywa – z dużej chmury spadł mały deszcz. Łuszczek najwyżej, na 27 miejscu, był w biegu na 50 km. Nasz złoty medalista mistrzostw świata w Lahti (1978) może mówić jednak o wielkim pechu. Oto bowiem po raz pierwszy w historii Szwed Gunde Svan biegł nowym stylem, tzw. „łyżwą”. Badania wykazały, że na 10 kilometrach dzięki temu stylowi można zyskać nawet minutę. Na trasie panowała wolnoamerykanka, nie było jeszcze wtedy podziału na styl klasyczny i dowolny. To było jak ściganie się malucha z porsche – wspomina Józef Łuszczek, który biegł stylem klasycznym.
W slalomie specjalnym Małgorzata Tlałka pojechała nieźle, ale starczyło to tylko na szóstą lokatę, jej siostra Dorota wypadła z trasy.
Piotr Fijas zajął w konkursach siódme i siedemnaste miejsce. Byłem w życiowej formie. Matti Nykaenen i Jens Weissflog byli poza moim zasięgiem, ale medal brązowy mogłem zdobyć. Zwłaszcza na średniej skoczni, po pierwszej serii byłem piąty, ale w drugiej serii powiało mi z tyłu i szansę diabli wzięli – mówi Piotr Fijas. Dodajmy, że wówczas nie dodawano żadnych punktów za wiatr.
Sarajewo zawsze było miejscem spotkań Zachodu ze Wschodem. Nazywano je kiedyś europejską Jerozolimą. Zrozumiałem to przy przyjeździe do tego miasta. Główny meczet oraz dwie katedry, katolicka i protestancka, stały zaledwie kilkaset metrów od siebie. Wolne chwile wykorzystywałem, by zaglądnąć na tamtejszy targ – bascarsiję, zabudowaną kamiennymi kramami. Jak to na prawdziwym targu, można tu było kupić wszystko – w Polsce wówczas półki sklepowe świeciły pustkami. Do starego miasta dochodziło się ulicą Smoka z Bośni, która w latach 90. podczas oblężenia miasta przez Serbów służyła jako przyczółek wielu stanowisk snajperskich. Stąd jej dzisiejsza nazwa – aleja Snajperów. Jak podają źródła, snajperzy zastrzelili tutaj 225 osób.
Jak szmuglowałem kiełbasę do Kanady
Mój wyjazd do Calgary długo był niepewny. Znowu musiałem sobie szukać lokum, bo w redakcji nie było na to pieniędzy. Z pomocą pospieszyła Polonia kanadyjska, która znalazła mi w Calgary mieszkanie; miałem mieszkać u polonusa, który urodził się w Zabrzu. Ten miał do mnie jedną prośbę: – Musisz mi przywieźć moją ulubioną wiejską kiełbasę, bo to, co sprzedają u nas, to jest beznadziejna podróbka. Zapakowałem więc do walizki pięć kilogramów kiełbasy (którą musiałem specjalnie załatwiać…). W samolocie czytam, że w Kanadzie jest pomór bydła i obowiązuje zakaz wwożenia jakichkolwiek produktów żywnościowych. Ale dopisało mi szczęście, miałem międzylądowanie w Toronto i znalazłem się na lotnisku krajowym, niekontrolowanym. Przez szybę widziałem, jak w części zagranicznej chodzą patrole z psami – moją kiełbasę wywąchałyby pewnie i z kilkuset metrów… Na lotnisku w Calgary już nie było kontroli i w ten sposób mój przemiły gospodarz rodem z Zabrza otrzymał swoją wymarzoną wiejską kiełbasę.
Byłem pod wrażeniem ceremonii otwarcia. Było to widowisko pełne radości, naturalne, spontaniczne, bez niepotrzebnych udziwnień, których nie brakowało np. w Albertville. Uczestniczyło w nim aż sześć tysięcy osób w różnym wieku, były kilkuletnie dzieci, ale i dziadkowie. Brawurowy występ dali Indianie.
Dla nas igrzyska w Calgary były nieudane. Pojechała dość liczna ekipa, 33 osoby, ale wywalczyła ona tylko punktowane miejsca; łyżwiarka Erwina Ryś-Ferens była piąta i siódma, Grzegorz Filipowski zajął piąte miejsce w łyżwiarstwie figurowym. O dobry wynik mogli pokusić się hokeiści. Rozegrali dwa świetne mecze, przegrali z fantastyczną drużyną gospodarzy tylko 1:0, zremisowali ze Szwecją 1:1, potem pokonali Francję 6:2. I tu nagle wybuchła bomba – Jarosław Morawiecki jest na dopingu, ma podwyższony poziom testosteronu. Kierownictwo naszej ekipy próbowało zatuszować sprawę, ale bardzo nieudolnie: poinformowano opinię publiczną, że testosteron podano Morawieckiemu wraz z… krokietem na balu polonijnym w Calgary. Oburzenie Polonii było olbrzymie. Ale czy można było oczekiwać czegoś innego od naszej delegacji, na czele której stał działacz partyjny, ówczesny minister sportu Aleksander Kwaśniewski? Wstyd, jeszcze raz wstyd. A Morawiecki był potem jeszcze raz w Polsce dyskwalifikowany za ponowny doping. Wynik z Francją został zweryfikowany jako walkower, załamani Polacy przegrali dwa kolejne mecze i zajęli 10 lokatę.
Najpopularniejszym sportowcem igrzysk nie był ani fiński skoczek Matti Nykaenen, zdobywca trzech złotych medali, ani włoski alpejczyk Alberto Tomba (dwa złote krążki), ale angielski skoczek narciarski Eddie Edwards, choć w obu konkursach zajmował ostatnie miejsce!
Był z zawodu tynkarzem; angielski „Orzeł”, jak go nazwano, dopiero w wieku 22 lat zaczął skakać. Wcześniej uprawiał zjazdy, był nawet bliski zakwalifikowania się do ekipy olimpijskiej na Sarajewo. Zmienił plany, kiedy dowiedział się, że jeszcze nigdy brytyjski skoczek nie wystąpił na igrzyskach. Nie przeszkadzało mu, że miał nadwagę (ponad 10 kg), że skakał w okularach. Pamiętam, jak na konferencji prasowej powiedział, że siadając na belce ledwie co widział. W Wielkiej Brytanii nikt go nie znał, nie miał sponsorów, sprzęt skompletował z rzeczy znalezionych i wyrzuconych. Kiedyś podczas lotu spadł mi kask, był tylko zabezpieczony… sznurkiem – opowiadał Edwards. Dziennikarze sportowi śmiali się z niego, nazywano go „inspektorem Clouseau na nartach”, „paskudną żabą w powietrzu”. A jednak w Kanadzie cieszył się ogromną popularnością. Już na lotnisku witały go tłumy fanów, podczas konkursów był gorąco oklaskiwany. Wiem, że uważacie mnie za klauna, ale ja się cieszę, że mogłem wystartować w igrzyskach – mówił. W sklepach jak woda rozchodziły się koszulki z jego podobizną. Edwards potrafił wykorzystać tę popularność, po powrocie z igrzysk był zapraszany na imprezy dobroczynne, do drogich lokali, nagrał płytę, napisał książkę, na podstawie której zrealizowano film. Jak sam przyznawał, w pewnym momencie zgromadził pół miliona funtów. Ale potem zbankrutował, teraz nadal pracuje jako tynkarz.
Najpiękniejsze igrzyska
Do Norwegii w 1994 r. znowu pojechałem dzięki pomocy Polonii. Otrzymałem lokum u byłego trenera polskiej reprezentacji w piłce ręcznej Bogdana Cybulskiego, który pracował jako dyrektor Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Lillehammer.
Kiedy przyjechałem do Lillehammer, świeciło słońce, było piętnaście stopni mrozu. Wcześniej przez tydzień padał śnieg, toteż jeździło się po drogach w metrowych śnieżnych tunelach. Pogoda wytrzymała do końca igrzysk. To były wspaniałe, dla mnie najpiękniejsze igrzyska. Nie lubię olimpiad w miastach-molochach, w 20-tysięcznym Lillehammer czuło się na każdym kroku atmosferę wielkiego sportowego święta. Zaimponowali mi kibice norwescy, na trasie narciarskiego maratonu zgromadziło się ich kilkadziesiąt tysięcy. Norwegowie przychodzili całymi rodzinami, wzdłuż trasy rozbijali biwaki, smażyli kiełbaski, popijali wiadomo czym. Dopingowano wszystkich, nie tylko tych najlepszych.
Wspaniałe były obiekty olimpijskie. Hala do łyżwiarstwa szybkiego w Hamar miała kształt odwróconej łodzi Wikingów. Ewenementem w skali światowej była hala w Gjovik. Wykuta w skale, mogła pomieścić 5500 widzów. Kiedy pytaliśmy o jej koszty, powiedziano nam, że owszem, były spore, ale jej utrzymanie będzie kosztować mniej niż hali betonowej.
Zatkało mnie, kiedy wszedłem do supernowoczesnego centrum prasowego. Na stołach stały wyłącznie komputery, nie było ani jednej maszyny do pisania. U nas w Polsce o redakcyjnych komputerach można było wtedy tylko pomarzyć. Wziąłem się na sposób, pisałem tekst na komputerze, potem drukowałem go i wysyłałem faksem do redakcji.
Przed igrzyskami mieliśmy jednego kandydata do medali. Przed olimpiadą łyżwiarz szybki Jaromir Radke na mistrzostwach Europy zdobył dwa medale – srebrny i brązowy. W Lillehammer nie poszło mu już tak dobrze, był piąty na 10 kilometrów i siódmy na pięć. Oprócz niego nasi sportowcy zdobyli tylko dwa punktowane miejsca, sztafeta narciarska kobiet i sztafeta męska w biathlonie zajęły ósme lokaty. Trzeba było pisać o innych, o bohaterze Norwegii Johannie Olavie Kossie, który wywalczył trzy złote krążki, o biegaczce narciarskiej z Włoch Manueli di Centa, która wyjeżdżała z pięcioma medalami. Sensacją zakończył się turniej hokejowy, po raz pierwszy w historii igrzysk wygrali go Szwedzi, a o ich wygranej z Kanadą zadecydowały karne.
Skok z autokaru
Do Nagano pojechałem wreszcie na normalnych warunkach, mieszkałem w dziennikarskiej wiosce, miałem diety, dostałem służbowego laptopa. Japończycy przygotowali imponującą rozmachem ceremonię otwarcia. Zakończył ją fragment 9 symfonii Ludwiga van Beethovena „Oda do radości” w wykonaniu 2-tysięcznego chóru śpiewaków znajdujących się na pięciu kontynentach, w pięciu miastach: Berlinie, Sydney, Nowym Jorku, Pekinie i Kapsztadzie. Dzięki łączom satelitarnym tymi połączonymi chórami i orkiestrą symfoniczną z centrum kulturalnego w Nagano dyrygował jej dyrektor Seiji Ozawa. My Polacy mieliśmy satysfakcję, bo wśród solistów była Polka Izabela Labuda.
Wydawało się nam przed igrzyskami, że mamy jedną medalową szansę. Przed rokiem na próbie przedolimpijskiej w Hakubie Adam Małysz był pierwszy. Ale skoczek z Wisły całkowicie zgubił formę, w konkursach zajął 51 i 52 miejsce. To dla niego była katastrofa. Małysz miał już dość współpracy z czeskim trenerem Pavlem Mikeską, nosił się nawet z zamiarem zakończenia kariery sportowej. Na szczęście na swojej drodze spotkał potem trenera Apoloniusza Tajnera, dr. Jana Blecharza i prof. Jerzego Żołędzia, którzy pomogli mu odzyskać dawną formę i spełnić swój talent. Trochę radości sprawił nam Wojciech Skupień, który na dużej skoczni był 11.
Do Hakuby, gdzie rozgrywano skoki, z Nagano było około 40 kilometrów. Pod biurem prasowym wsiedliśmy do autokaru, jedziemy, a tu wąska droga spowodowała kilkunastokilometrowy korek. Widziałem już w oddali skocznię, ale my posuwaliśmy się jak żółwie. Nie zdążymy na konkurs! Dziennikarze włoscy żądali od kierowcy, aby nas wypuścił, pójdziemy na piechotę, będzie szybciej. Ten nie reagował. Nie pomagało stukanie w okna. W końcu jeden z Włochów otworzył szybę i zaczęliśmy skakać przez okno. Japończyk coś tam krzyczał do nas, ale nikt go ani nie słuchał, ani nie rozumiał. Zziajany wpadłem na stadion na pięć minut przed konkursem.
Zawiódł Małysz, ale blisko zdobycia medalu w kombinacji alpejskiej był Andrzej Bachleda Curuś jr. Był trzeci w slalomie, dobrze poradził sobie w zjeździe (dziewiąta lokata), co dało mu wysokie piąte miejsce. Piątą lokatę zajęła też męska sztafeta biathlonowa, a szóstą Anna Stera w biegu biathlonowym. A jednak wyjeżdżaliśmy z Nagano z medalem! W olimpiadzie wyobraźni (konkurs plastyczny) triumfował 12-letni Jakub Huebner za pracę pt. „Anioł narciarzy”.
Po raz pierwszy w hokejowym turnieju zagrali zawodnicy NHL, zawodowcy. To była prawdziwa hokejowa uczta. I zakończona ogromną niespodzianką. Wielkim faworytem wydawał się zespół Kanady, w którym grał słynny Wayne Gretzky. A jednak w półfinale w karnych zatrzymał ich czeski bramkarz Dominik Haszek. Rozpędzeni Czesi pokonali w finale Rosję 1:0. A załamani Kanadyjczycy ulegli jeszcze w meczu o brąz Finlandii 2:3 i wrócili do kraju bez medalu. To była supersensacja!
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.