Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane
w Państwa urządzeniu końcowym. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".

MAMY BYĆ JAK KUKŁY? TO DLA MNIE POLICZEK!

Aktualności

23.05.2017 10:56

Halina Łabonarska jako caryca w niedawnym, premierowym spektaklu Teatru Telewizji „Listy z Rosji” Astolphe’a de Custine w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego. Fot. Jan Bogacz/TVP Halina Łabonarska jako caryca w niedawnym, premierowym spektaklu Teatru Telewizji „Listy z Rosji” Astolphe’a de Custine w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego. Fot. Jan Bogacz/TVP

 

Z HALINĄ ŁABONARSKĄ

rozmawia

Jolanta Sosnowska

 

 

Jolanta Sosnowska: Na początku w imieniu całego środowiska Białego Kruka oraz wszystkich czytelników „Wpisu” jak najserdeczniej gratuluję Ci otrzymanego niedawno od ministra kultury i dziedzictwa narodowego najwyższego odznaczenia, jakim ten urząd dysponuje, to znaczy złotego medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” [Chwała sztuce – przyp. red.]. Należał Ci się jak mało komu ze środowiska teatralnego. Jesteś bowiem jedną z nielicznych prawdziwych dam polskiej sceny, która odważnie otwarcie broni najwyższych wartości, nieodłącznie przecież związanych ze sztuką najwyższych lotów, co wielu dziś niestety kwestionuje. Nie rozpieszczano Cię jak dotąd zaszczytami bez względu na to, jaka ekipa akurat sprawowała rządy. W 2015 r. dostałaś jedynie Nagrodę im. Ireny Solskiej, prestiżową, za „twórczość wywierającą znaczący wpływ na rozkwit sztuki aktorskiej”, którą przyznaje Polska Sekcja Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.

Halina Łabonarska: Tak się to rzeczywiście układało.Do dziś mainstream i związane z nim salony deprecjonują moje artystyczne dokonania, kwitując je słowami „coś tam zagrała”. Pomijają kompletnym milczeniem moje najnowsze premiery teatralne. Kiedy 3 maja pojechałam na Jasną Górę z okazji święta Matki Bożej Królowej Polski, gdzie zresztą przyjeżdżam od lat, miałam gonitwę myśli. Niemal nie mogłam się tam spokojnie poruszać, bo spotykający mnie ludzie nieustannie „atakowali” mnie wyrazami wdzięczności, sympatii i uznania, choć akurat oni raczej nigdy nie widzieli mnie na żadnej teatralnej scenie, w żadnej teatralnej charakteryzacji. Są bowiem w większości spoza Warszawy. To skromni, niezamożni, pobożni ludzie z całej Polski, którzy od lat słuchają mego głosu w Radiu Maryja. Zastanawiałam się, co jest ważniejsze: czy to, że znów gram w teatrze kilka ważnych ról, które spotkały się z uznaniem – pannę Schofield w „Kobietach bez znaczenia” Allana Bennetta, Klarę Zachanassian w „Wizycie starszej pani” Dürrenmatta i Kate Keller w sztuce Arthura Millera „Wszyscy moi synowie”, carycę w spektaklu Teatru Telewizji „Listy z Rosji” – czy może jednak uznanie w oczach tych jasnogórskich pielgrzymów? Emocje i uczucia, które oni wobec mnie wyrażają, które są podziękowaniem za moją radiową twórczość, przewyższają wszystkie moje dotychczasowe doznania. Nie miałam tego po żadnej premierze. Dziękują mi za recytacje, ale też za analizowanie, zastanawianie się nad tym wszystkim, co od lat dzieje się wokół nas, czemu daję wyraz w recytowanych tekstach. W mniemaniu większości moich koleżanek i kolegów i w ich hierarchii artystycznej takie wyrazy uznania zdają się być na samym końcu, a według mnie są o wiele ważniejsze. Napotykani ludzie są mi wdzięczni i dziękują za lata duchowych przemian.

Przemian, które dokonały się w nich dzięki Tobie?

Dzięki temu, że codziennie o godz. 15 słuchają w moim wykonaniu fragmentów Dzienniczka św. Siostry Faustyny, że słuchali fragmentów Biblii, rozważań pierwszosobotnich. Wszystko to nagrałam dla Radia Maryja. Uświadomiłam sobie, ile tego było przez minione 20 lat, a przecież była też praca sceniczna.

Praca sceniczna, a jeszcze lepiej filmowa, wydaje się w potocznej opinii najważniejsza. Jako twórca istniejesz w mainstreamie tylko wtedy, gdy niemal nie wychodzisz z telewizji, kiedy nieustannie piszą o tobie plotkarskie portale i gazety, nawet jeśli tylko za sprawą nowej sukienki od prominentnego projektanta mody. Kiedyś mówiono: znana aktorka, znakomita piosenkarka, utalentowany reżyser. Dzisiaj dominuje – celebryta. Ciebie do tego grona nie zaliczono, lecz obdarzono epitetami „aktorka radiomaryjna”, „aktorka kościółkowa” lub wręcz „aktorka ojca Rydzyka”. Tymczasem, jak widać, te w zamyśle mające Cię ośmieszyć epitety stały się Twoim źródłem wielkiej twórczej satysfakcji.

Dla mojej wiernej, wieloletniej publiczności radiowej przyjazd na Jasną Górę jest zarówno wielką wyprawą, jak i wielkim świętem. Ostatnio było tam bardzo zimno, a oni przez trzy godziny wytrwale uczestniczyli w nabożeństwach, dawali świadectwo, klęczeli razem ze mną przed Matką Bożą. Dziękując Maryi za moich synów, pracę i wszystko, co otrzymuję, dziękowałam także za tych ludzi, którzy mijając mnie mówią z uśmiechem: „Dzień dobry!”, „Szczęść Boże!”, „Dziękuję, że mogłem panią przywitać i chwilę porozmawiać”, „O, nasza pani Halinka”, którzy wyciągają rękę, by mnie uścisnąć. Wtedy uświadomiłam też sobie, że minione dwadzieścia lat mojej ciężkiej orki były bardzo ważne. Bo jak nazwać to, że w nocy nagrywałam dla Radia Maryja, w dzień zajmowałam się dziećmi, szłam na próbę do teatru, a wieczorem występowałam... Ze wzruszeniem myślę, że nie zasłużyłam na tyle dowodów ogromnej wdzięczności… Zobaczyłam w oczach ludzi spotkanych na Jasnej Górze wartość, o której inni nawet nie pomyślą.

Co stało się z różnymi Twoimi koleżankami i kolegami po fachu, że wasze drogi tak bardzo się rozminęły? Co stało się z pokoleniem artystów teatralnych, którzy dawniej występowali w spektaklach tak znamienitych twórców jak np. Kazimierz Dejmek, Konrad Swinarski, Tadeusz Łomnicki, Zygmunt Hübner, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Aleksander Bardini? Twórców, którzy przecież tworzyli przede wszystkim sztukę polską, narodową. Którzy kochali i wystawiali z wielką fantazją i rozmachem dorobek naszych twórców, nie mieli żadnego kompleksu niższości, choć byliśmy przecież wówczas zamknięci na Zachód, co faktycznie groziło zaściankowością. Co stało się z wychowankami tamtych wielkich twórców, że stanęli dziś murem za antywartościami?

Nie jestem w stanie, mówię ci to szczerze, zrozumieć tego, co dzieje się w ich wnętrzach. Pozornie wszystko wygląda normalnie. Jednak kiedy spotykamy się w jednym teatrze – na premierze, przed spektaklem czy po – ja milczę, a moje milczenie jest wymowne. Na żadną konstruktywną rozmowę nie ma bowiem szansy. Nawet nie wiem, gdzie moi dawni koledzy i koleżanki spotykają się ze sobą i czy w ogóle to robią. Z niektórymi grałam przed laty w Teatrze na Woli, Teatrze Polskim, Teatrze Dramatycznym czy Teatrze Ateneum. Dla mnie jest to w tej chwili obcy świat, a kiedyś wszyscyśmy się przecież spotykali. Po spektaklach umawialiśmy się gdzieś prywatnie, rozmawialiśmy po nocach. Świętowaliśmy premiery, udane spektakle. Wiadomo było wtedy, że wróg jest jeden – komuna; byliśmy po jednej stronie. W tej chwili wyznajemy niby te same wartości, a jednak zupełnie inne. Nie jestem w stanie pojąć, co nimi kieruje.

Nawet, jeśli grasz z nimi w jednym spektaklu, to po zejściu ze sceny jest między wami milczenie?

Konwersacja ogranicza się do: „Cześć, co słychać” przed spektaklem oraz do: „No to cześć, do jutra” po spektaklu. To zupełnie niewyobrażalne, gdy przypomnę sobie minione czasy. Myślałam, że może kontakty między nami miały wtedy inny charakter, ponieważ byliśmy młodsi… Ale doszłam do wniosku, że chyba jednak nie o to chodzi. Zarówno w Kaliszu, jak i w Poznaniu, gdzie grałam zaraz po szkole teatralnej, także później, kiedy byłam w Teatrze na Woli u Tadeusza Łomnickiego, siadywaliśmy długie godziny w bufecie – młodzi i starsi aktorzy – i rozmawialiśmy o teatrze. A przecież Łomnicki miał zupełnie inne poglądy niż ja i w zupełnie innym świecie przebywał. Jednak był prawdziwym artystą – to się widziało i to się czuło. W tej chwili nie mam żadnej możliwości rozmawiania z moimi kolegami ani o sztuce, ani na inne tematy. Oni zresztą tego nie chcą. Wielu z nich odczuwa w mojej obecności rodzaj lęku, że wejście ze mną w dialog od razu ich określi, że zdemaskują się, np. że są po stronie KOD-u i maszerują w ich szeregach albo że są antykościelni. U nich wszystko może być anty – naprawdę.

Bycie antykościelnym jest teraz w modzie, i to nie tylko u młodego, „wyluzowanego” pokolenia aktorów. Mania ta dopadła również starszych artystów, którzy w czasie stanu wojennego – gdy sceny zamknęli przed nimi ci, z którymi mają dzisiaj sztamę w KOD-zie – tak chętnie występowali w kościołach czy salkach katechetycznych. To była wówczas jedyna możliwość występu przed publicznością z narodowym programem. Zamiast wdzięczności, którą przecież są dziś winni Kościołowi, okazują mu jawną pogardę. Być może księża zaniedbali wówczas katechezę tego środowiska, również pod względem moralnym, uznając, że skoro garną się do Kościoła, są wierzący. Dziś widać, jak bardzo się pomylili…

Obecny czas bardzo obnaża wewnętrzną naturę człowieka. Nagle widzimy kogoś po prostu w prawdzie. Dziś bardzo szybko rozpoznajemy, po której stronie jesteśmy – bo te strony zdecydowanie są. Rozpoznaję tych, z którymi nie będzie możliwa rozmowa i którzy nie zaakceptują tego, co jest we mnie, mego światopoglądu, z wyjątkiem tego, że wchodzę na scenę i gram. I to jest rzecz, która jakby wykracza poza ten podział. Wielu kolegów ma bowiem świadomość, że na scenie wiem, co robię.

Profesjonalizmu nikt Ci nie może odebrać.

Tak, bo uczyłam się od najlepszych. I grałam z nimi równorzędne role, a nie tylko towarzyszyłam na scenie. A grałam ze Zbigniewem Zapasiewiczem, z Tadeuszem Łomnickim, Gustawem Holoubkiem, Mieczysławem Voitem i wieloma innymi. Nie mówiąc także o kobietach, jak Barbara Rachwalska czy Barbara Horawianka, które mi matkowały. Nikt mi tego nie odbierze. Rozmyślając ostatnio nad tym, co dzieje się w naszym środowisku, że jest tak podzielone, dostrzegłam trzy warstwy aktorów i reżyserów pracujących w teatrze. Pierwszą stanowi grupa ludzi płynących po wierzchu. Po nich wszystko spływa jak po kaczce. Zagrają każdą rolę, niczym się nie przejmując i niczego nie pogłębiając. Interesuje ich tylko autokreacja i stała obecność w różnego rodzaju mediach, aktywność na instagramach, twitterach, facebooku. Drugą grupę tworzą ci, którzy zahaczają już o pewną analizę samego siebie, ale są egocentryczni, skupieni tylko na własnych emocjach. Ich dewizą jest: najważniejszy jestem ja – na mnie światło, z tyłu ciemność. Mamy na scenie sporo takich mistrzów i mistrzyń egoizmu. Nic nie obchodzi ich partner ze sceny ani współpraca z kimkolwiek.

Taki narcyzm jednak widać na scenie od razu i to razi.

Ale to właśnie ci mistrzowie egoizmu robią kariery. Jest wreszcie trzecia grupa, w której ja próbuję funkcjonować. To są ci, którzy uważają, że ta praca, ten zawód to rodzaj posłannictwa, to pewna misja, która spełnia się tylko wtedy, gdy zaprzęgniemy w jej służbie nasz intelekt, wiedzę i talenty, które darmo dostajemy od Pana Boga, bo przecież ich nie wypracowujemy.

Możemy je za to doskonalić, zgodnie z ewangeliczną przypowieścią o talentach.

I powinniśmy to robić. Mam wrażenie, że jeśli zawód aktora rozumiemy jako misję i posłannictwo, to tylko wtedy ma on sens. Kiedyś o tym nie myślałam, wydawało mi się, że to w szaleństwie jest metoda. Ale też i życie było wówczas całkiem inne – bardziej autentyczne i szczere. Nie było tylu dodatkowych bodźców, tego wielkiego rozproszenia, co teraz – był tylko teatr. Jest jednak dla mnie bolesne, że inni moi koledzy aktorzy nie chcą myśleć o tym zawodzie w kategoriach misji, nie chcą słyszeć, że aktorstwo ma tyle do przekazania, do spełnienia i do dania innym ludziom. Nie wiąże się to tylko z pracą na scenie. Ja z mego profesjonalizmu korzystałam przecież także podczas współpracy z Radiem Maryja. Sięgałam do dorobku twórczego naszych wieszczów, nagrywając niezliczone ilości poezji, ale także m.in. powieści – „Starą baśń” Józefa Ignacego Kraszewskiego, „Potop” i „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, teksty Feliksa Konecznego czy Zofii Kossak-Szczuckiej.

Bo Ty na tym zostałaś wychowana. To wszystko jakoś łączy się ze sobą – repertuar grany w teatrach i mentalność aktorów. Jeśli weźmiemy pod uwagę najbardziej ekstremalne przykłady teatralnych, ohydnych prowokacji, to wydaje mi się, że ci, którzy to inscenizują, oraz ci, którzy godzą się tam występować, mają złamane sumienia. To łamanie sumień uprawia się powszechnie – w teatrze, filmie, ale też w mediach. Jeśli wykształconego aktora można namówić, żeby biegał na oczach publiczności z obnażonymi genitaliami, symulował kopulację i robił z siebie dewianta, to powiedz mi, czy może to pozostawać bez wpływu na jego psychikę?

Ma wpływ. Musi mieć, bo jest to ekspresja, która aktora wiele kosztuje. Chyba, że są tacy, po których, jak już powiedziałam, spływa to jak po kaczce. Temu, który takie rzeczy gra, często tylko wydaje się, że jest poza niszczącą strukturą takiego działania.

Bo zdołał nałożyć na siebie pewną warstwę impregnującą?

Nie ma takiej warstwy i nie ma możliwości jej nałożenia na siebie, ponieważ jak mówi Mądrość Syracha, „[Pan] Położył oko swoje w ich sercu, aby im pokazać wielkość swoich dzieł” (Syr 17, 8). A ponieważ Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, to przebywa w naszym sercu ciągle. Nawet w sercach tych, którym się wydaje, że są tak bardzo zaimpregnowani.

Tak bardzo, że zaślepili sobie to oko Boże.

Powtarzam, to niemożliwe, bo On tam jest i w pewnym momencie odezwie się. I będzie to pewien rodzaj cierpienia, którego ci, którzy niszczą już nie tylko siebie, ale również tych, którzy przychodzą ich oglądać, nawet nie podejrzewają. Najbardziej przerażające i bolesne jest dla mnie, że młodzi aktorzy grający w takiej „Klątwie”, jak ta aktorka, która czyni to, co czyni z figurą św. Jana Pawła II, nie mają świadomości, że uderzają zarówno w siebie, jak i w widzów.

Demolują nie tylko swoje, ale i widzów psychiki. W stanie wojennym większość aktorów stać było na bojkot telewizji, a dzisiaj z obawy o środowiskowy ostracyzm nie mają odwagi opowiedzieć się – już nie mówię o bojkocie – przeciwko takim ohydztwom jak „Golgota Picnic”, „Klątwa” w warszawskim Teatrze Powszechnym czy ekscesy w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Wtedy rzeczywiście zdecydowana większość opowiedziała się za bojkotem – starsi i młodzi, początkujący i renomowani aktorzy. Byłam wówczas u początków mojej warszawskiej kariery, ale do bojkotu dołączyłam…A dziś na samą myśl o przedstawieniach w rodzaju „Klątwy” wewnętrznie płaczę. Tak bardzo cierpię z tego powodu. Myślę, że Ty też.

Oczywiście, bo nawet trudno sobie wyobrazić, że ktoś może być zdolny do takiej podłości i obrzydliwości (seks oralny z figurą papieża) w stosunku do tak wspaniałej i kochanej postaci jak św. Jan Paweł II. Jak ktoś mógł coś takiego wymyślić, a inni to wykonać, a inni jeszcze oglądać?

To są z całą pewnością myśli i struktury satanistyczne. W takim zapewne świecie obraca się ten reżyser. To forma zła w czystej postaci, prócz zła i niszczącej siły nie ma tam nic.

Wszyscy polscy biskupi potępili ten spektakl w imieniu wszystkich ludzi wierzących, a w Polsce jest ich 95 procent! „Podczas spektaklu dokonuje się publiczna profanacja krzyża – napisał rzecznik KEP – przez co ranione są uczucia religijne chrześcijan, dla których krzyż jest świętością. Oprócz symboli religijnych znieważa się osobę św. Jana Pawła II, co jest szczególnie bolesne dla Polaków”. Atak na Wyspiańskiego i na polski naród trwa jednak nadal. Oto właśnie kilka dni temu miała miejsce premiera „Wesela” w inscenizacji osławionego Jana Klaty, dyrektora NARODOWEGO Starego Teatru, gdzie ponownie ohyda wygrywa z pięknem, psychoza ze zdrowiem, kosmopolityzm z patriotyzmem, a Gazeta Wyborcza z prawicowymi mediami, których po prostu nie dopuszczono do premiery. Zło jest w tych spektaklach siłą napędową.

Tymczasem siłą napędową powinno być, również w teatrze, dobro. Mamy je, obracając się w naszym chrześcijańskim świecie duchowym – chodząc do kościoła, modląc się, medytując. Jako aktorka miałam wiele kontaktów z naszymi wielkimi mistykami i ich dziełami, prezentując m.in. św. Teresę z Avila, św. Urszulę Ledóchowską, św. Edytę Stein, św. Faustynę Kowalską. To są niezwykłe osobowości – giganci ducha! Jak mam być obojętna na ich słowa?

Ty szukasz takiej strawy duchowej. A strawa, którą się karmimy, a więc książki, które czytamy, filmy czy przedstawienia, które oglądamy, strony internetowe, na które wchodzimy, mają przeogromny wpływ na nasze wnętrze – na hodowanie w nas dobra albo zła. To niemal banał, jednak próbują temu zaprzeczać pseudonaukowcy powołujący się na pseudobadania robione np. na zlecenie producentów brutalnych gier komputerowych czy filmów, twierdzący, że nie ma to żadnego wpływu na ludzką psychikę. Tak więc teksty, które aktor wypowiada oraz sposób jego zachowania na scenie czy na planie filmowym zostawiają w nim ślad. Jeżeli Ty karmisz się wielką i głęboką literaturą, to Twoje wnętrze na tym korzysta.

Otwiera się na takie przestrzenie, jak choćby siedem pokoi duszy – siedem etapów życia duchowego, czyli drogę dochodzenia do pełnej świętości, o której pisze św. Teresa z Avila. Skoro dotykam takich rzeczy, dzieje się to nie przez przypadek. Tak jak nie jest przypadkiem, że zaproponowano mi udział w przedsięwzięciu artystyczno-naukowo-religijnym Verba Sacra w Poznaniu, którego pomysłodawcą jest Przemysław Basiński, a które odbywa się w tamtejszej, najstarszej polskiej katedrze. W tym wspaniałym miejscu, tak bardzo nasiąkniętym historią, gdzie spoczywają prochy pierwszych władców Polski, ja mam możliwość prezentowania naprawdę głębokich tekstów i takichż wartości. To musi we mnie pozostać i pozostaje. Dlatego też nie jestem w stanie zaakceptować takiej brutalnej adaptacji „Klątwy”, profanowania tekstów naszego narodowego wieszcza. Nie muszę oglądać takich brudów – bagna, błota, którym próbują we mnie rzucać. Często słyszymy: przecież pani tego nie widziała, to jak pani może oceniać! No, mogę! Wystarczy mi jeden obraz, żebym powiedziała: nie.

To zarzut w rodzaju – co możesz powiedzieć o szkodliwości narkotyków, skoro ich nie spróbowałaś. Jednak zdrowy człowiek ma w sobie mechanizmy obronne, a także sumienie, które podpowiada, co jest dobre, a co złe. A jeśli coś jest złe, nie muszę tego próbować. Porozmawiajmy teraz zatem o kosztach wcielania się w rolę. Czy w związku z tym, że aktorstwo wymaga zaangażowania całego siebie – nie tylko ciała, ale i wnętrza, psychiki, to czy ze względu na to nie należałoby nazwać go zawodem wysokiego ryzyka, kiedy np. życie sztuczne, sceniczne, zaczyna dominować nad tym prawdziwym? Helena Modrzejewska tak opisywała swoje zaangażowanie: „w każdej roli do tego stopnia wcielałam się w graną postać, iż naprawdę razem z moimi bohaterkami przeżywałam wszystkie ich uczucia. Cierpiałam z nimi, wylewałam prawdziwe łzy, których często nie mogłam powstrzymać nawet po spuszczeniu kurtyny. Z powodu tej wyjątkowej wrażliwości tak byłam wyczerpana po każdej uczuciowo angażującej roli, że często po przedstawieniu musiałam się kłaść i leżeć bez ruchu, dopóki mi siły nie powróciły. Starałam się dużym wysiłkiem woli hamować swoje uczucia, ale podczas całej kariery nie udało mi się nigdy zagrać bez współodczuwania udręki moich bohaterek”.

Słowa te dotykają mnie w sposób absolutnie całościowy, to bardzo głębokie myśli o aktorstwie. Będąc w Teatrze Polskim za czasów Kazimierza Dejmka, zagrałam Helenę Modrzejewską w kameralnym spektaklu, który on wystawił specjalnie z myślą o mnie.

Dejmek dostrzegł zatem w Tobie Helenę Modrzejewską, to wspaniałe.

Jeśli chodzi o naszą współpracę na linii reżyser – aktorka, bardzo mnie szanował i dawał takie propozycje, które według niego mogły mnie artystycznie rozwijać i stwarzać szansę wypowiedzenia się w różnych kwestiach. W spektaklu tym grałam Modrzejewską jako aktorkę. Parę razy zdarzyło mi się i później zagrać artystki, które swoją grą niosą pewne przesłanie i mają do spełnienia jakąś misję.

Często rzeczywiście zastanawiam się, na ile świat fikcyjny, w który głęboko wchodzę, grając określoną rolę, ogarnia mnie, a na ile ja, realizując się w nim, jestem jeszcze sobą. Na ile wyimaginowany, sztuczny świat postaci, w którą się wcielam – chodzi tu oczywiście o stan duchowy – na ile ich uczucia i emocje stają się moimi. Zaraz po spektaklu nie potrafię wyłączyć się automatycznie. Po zagraniu ról, które mnie fizycznie i psychicznie dużo kosztują, niestety muszę zaraz wyjść z teatru. Nie mogę leżeć jak Helena Modrzejewska w garderobie, bo pani garderobiana musi ją zamknąć. Dochodzenie do siebie jest często bardzo bolesne i nie jest mi obojętne. Idę na przystanek i czekam tam na autobus. Żeby dojechać do domu, przesiadam się dwa razy – mam zatem dużo czasu, żeby ochłonąć. Często balansuję na granicy między postacią, którą grałam na scenie, a sobą prywatnie. Siedząc w autobusie (mój brat nazywa mnie Królową Autobusów, bo po zagraniu królowej wsiadam do autobusu…), często jeszcze z resztką charakteryzacji na twarzy, mówię: Boże, jak ja Ci dziękuję, że dałeś mi możliwość doznania w teatrze tych wszystkich przeżyć. Dla niektórych mieszanie się postaci i światów – rzeczywistego z fikcyjnym – byłoby może schizofreniczne, bo owo mieszanie istotnie następuje. Jednak bez tego scenicznego świata ja nie mogłabym żyć. 

 

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.

→ Opcje wyszukiwania Drukuj stronę WPiS 04/2024 - okładka Zamów prenumeratę Egzemplarz okazowy

Zapisz się do newslettera

Facebook
  • Blogpress
  • Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa KWORUM
  • Niezależna Gazeta Obywatelska w Opolu
  • Solidarni 2010
  • Razem tv
  • Konserwatyzm.pl
  • Niepoprawne Radio PL
  • Afery PO
  • Towarzystwo Patriotyczne
  • Prawica.com.pl
  • Solidarność Walcząca Mazowsze
  • Liga Obrony Suwerenności
  • Ewa Stankiewicz

Komentarze

Domniemanie jako metoda manipulacji

Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej

Copyright © Biały Kruk Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.

MKiDN
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Archiwum