Prezydent USA Donald Trump w Chinach w listopadzie 2017 r. Obok Melanii Trump stoi przewodniczący (prezydent) Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping.
Prof. Artur Śliwiński
„Rozpoczęła się największa w historii gospodarczej ludzkości wojna handlowa, chociaż nie ma dymu!” – to jest tytuł publikacji z 15 lipca 2018 roku napisanej przez Lu Feijuna, chińskiego profesora ekonomii i finansów. Zawarta w tym tytule opinia może wydawać się szokująca dla większości mieszkańców Zachodu albo budzić spore niedowierzanie. Na ogół rozpoczętą 23 marca ubiegłego roku (to data symboliczna) wojnę handlową uznaje się w Europie za drugorzędny aspekt problemów globalnych. W Polsce się o niej prawie zupełnie nie słyszy. Rozbieżność opinii – czy zagadnienie wojny handlowej ma najwyższą wagę, czy przeciwnie, jest sprawą drugorzędną – nie jest bynajmniej przypadkowa. Na ogół podejście Chińczyków do zagadnień handlowych jest zdecydowanie bardziej analityczne i krytyczne aniżeli Amerykanów czy Europejczyków. My, Polacy, jesteśmy w ostatnich trzydziestu latach mocnym przykładem braku podejścia krytycznego.
Jak to na wojence ładnie?
Wojna handlowa nie jest piaskownicą do zabaw politycznych. Jest to przede wszystkim wojna o rynki zbytu towarów i usług, która w pewnych warunkach przeistacza się w bezpardonową agresję i szantaż, niosąc nawet zarodki konfliktu militarnego. W tej wojnie wobec przeciwników stosowane są przede wszystkim bariery celne oraz prawne zakazy i ograniczenia transakcji handlowych (embargo), a także akcje bezpośrednio wymierzone w działalność konkretnych firm zagranicznych. Wydaje się ona „łagodna” w porównaniu z wojną militarną, kiedy jednak zastanawiamy się nad jej konsekwencjami, to rysują się one ponuro.
W historii gospodarczej świata wojny handlowe nie były zjawiskiem wyjątkowym. Chociaż o tym niechętnie się mówi, to np. imperium brytyjskie rozwijało się m.in. dzięki prowadzonym na kilku kontynentach wojnom handlowym. Walka o niepodległość Stanów Zjednoczonych była de facto wojną handlową Stanów Zjednoczonych z Anglią. Chińczycy mają własne, bardzo negatywne doświadczenia z tych wojen (nie tylko z XIX-wiecznych „wojen opiumowych” z Wielką Brytanią i Francją). W odróżnieniu od Europejczyków, którzy zazwyczaj ekspansję gospodarczą Zachodu postrzegają jako efekt dynamicznego rozwoju gospodarczego, Chińczycy skłaniają się raczej ku stanowisku, iż ekspansja Zachodu oparta była głównie na rozboju, zaś handel był też jego formą. Ten negatywny obraz Zachodu bywa wzbogacany licznymi przykładami z mniej lub bardziej odległej historii, jak na przykład eksterminacją Indian. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, iż takie podejście zbiega się z marksistowską ekonomią kapitalizmu, która jest nadal ceniona w ciągle przecież komunistycznych Chinach.
Z czasów mniej odległych na uwagę zasługuje rozpoczęta w latach sześćdziesiątych wojna handlowa USA-Japonia, powstała wskutek żądań ograniczenia japońskiego eksportu wysuniętych przez Waszyngton. W sierpniu 1971 roku administracja prezydenta Richarda Nixona wprowadziła 10-procentowe cła na import z Japonii. Był to okres dynamicznego rozwoju gospodarki japońskiej. Rząd Kraju Kwitnącej Wiśni zgodził się na żądania USA i pokrył straty przemysłu za pomocą rekompensat państwowych. W następnych latach dochodziło do kolejnych odsłon tej wojny, której epicentrum przypada na rok 1995, kiedy Stany Zjednoczone zagroziły Japonii sankcjami gospodarczymi, w tym klauzulą 301 [upoważnia prezydenta do podjęcia działań odwetowych wobec obcego państwa z powodu łamania umów międzynarodowych i dyskryminowania handlu USA – przyp. red.]; chodziło głównie o nadmierny eksport samochodów do Ameryki. Po utworzeniu w 1995 roku Światowej Organizacji Handlu (WTO), mającej uprawnienia do rozstrzygania sporów handlowych, klauzula 301 stała się mniej przydatna.
Przypominamy tę historię celowo. Powszechne jest bowiem przekonanie, że Stany Zjednoczone były głównym promotorem i wzorcowym przykładem liberalizacji handlu międzynarodowego, zaś w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku nadały tejże liberalizacji rangę jednej z trzech podstawowych zasad („liberalizacja, prywatyzacja, deregulacja”) zaczerpniętych z Konsensusu Waszyngtońskiego [dokument zawierający zasady prowadzenia polityki gospodarczej USA – przyp. red.]. Naiwni ludzie sądzą, że międzynarodowe stosunki gospodarcze są na wskroś przesiąknięte ideą wolnego handlu, a naiwnych nie brakuje.
Zakresu sankcji stosowanych selektywnie przez rządy Stanów Zjednoczonych wobec firm zagranicznych nie należy bagatelizować. Ten element był często obecny w polityce międzynarodowej USA, chociaż w ściśle wyznaczonym zakresie, np. zakazu eksportu zaawansowanych technologii, ochrony zdrowia, środowiska naturalnego itp. W ostatnich kilkunastu latach doszło jednak do upolitycznienia tej formy embarga, jako kary za działania uznane za niebezpieczne dla Stanów Zjednoczonych. Sankcje stały się coraz częściej stosowaną formą ograniczenia wymiany handlowej (np. z Rosją i Iranem), a także środkiem wymuszenia świadczeń finansowych.
Przyczyny konfliktu wojennego
Przyczyny obecnej wojny handlowej USA–Chiny można podzielić na ogólne i konkretne. Ogólne przyczyny są znane i szeroko komentowane, ale nie dają dobrego rozeznania sytuacji.
Z ogólnych przyczyn najczęściej wymienia się przyczyny makroekonomiczne. Jeśli ktoś zechce spojrzeć na tempo wzrostu obydwu stron konfliktu, to z pewnością zauważy dwukrotnie wyższe tempo przyrostu Produktu Krajowego Brutto Ludowej Republiki Chińskiej w porównaniu z tempem wzrostu gospodarczego Stanów Zjednoczonych. Jednak wysnuwanie z tego spostrzeżenia wniosku, że niezadowolenie z tego stanu rzeczy w Stanach Zjednoczonych jest najważniejszą przyczyną konfliktu, jest błędne. Wszak tak było przez co najmniej dwadzieścia lat, a do wojny handlowej między tymi państwami nie dochodziło.
Bardzo mocno eksponowanym argumentem w polityce prezydenta Trumpa jest deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych w relacjach z Chinami. Tego zjawiska nie można lekceważyć. Obecnie deficyt ten przybrał absurdalne rozmiary: w handlu z Chinami wynosi 375 mld dolarów! Z krajami Unii Europejskiej 150 mld, dziesiątki miliardów z Kanadą, Meksykiem, Japonią i Koreą Płd.
Chińczycy opracowali projekt „Made in China” obliczony do 2025 roku. Chodzi w nim o koncentrację na rozwoju sztucznej inteligencji, robotyzacji, elektronice kwantowej etc., czyli na rozwoju najbardziej zaawansowanych technologii, i wyprzedzenie w tym zakresie Stanów Zjednoczonych. To już nie są przelewki.
Z historii gospodarczej USA wynika, że podstawą polityki wolnego handlu jest zapewnienie monopolu Stanów Zjednoczonych w zakresie wysokich technologii i innych kluczowych gałęzi przemysłu. Może się to wydawać zbyt cyniczne, ale wolny handel jest najbardziej nasycony ambitnym pragmatyzmem.
Co do Chin, sprawdza się oczywiste twierdzenie, że żaden z krajów o bogatym doświadczeniu historycznym nie potrzebuje nikogo, kto podejmuje się roli przewodnika dla niego. Jednak najważniejszą przyczyną toczącej się wojny handlowej są konsekwencje pionowego podziału pracy. Wytłumaczmy o co chodzi, bo nawet nie wszyscy ekonomiści to wiedzą.
Pionowy podział pracy
Pionowy podział pracy polega na rozdzieleniu pracy według funkcji właścicielskich (kontrolnych) oraz wykonawczych. Najogólniej mówiąc, funkcje właścicielskie należałoby przypisać Stanom Zjednoczonym, zaś funkcje wykonawcze (czyli produkcyjne) Chinom. Główne funkcje produkcyjne w relacjach tych krajów scedowane zostały na Chiny, zaś funkcje właścicielskie, zwłaszcza zarządzanie kapitałem finansowym, zostały zmonopolizowane przez organizacje ulokowane w USA. W czterdziestoletnim okresie stosunków gospodarczych między tymi państwami zaszły nieoczekiwane, zwłaszcza przez społeczeństwa zachodnie, przeobrażenia. Początkowo wydawało się, że producent będzie już zawsze uzależniony od właściciela kapitału, jednakże stale rozwijany eksport chiński na rynki zachodnie stał się silnym czynnikiem wzrostu gospodarczego Chin i tym samym wzrostu finansowej niezależności tego kraju.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.