Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane
w Państwa urządzeniu końcowym. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".

Jako konserwatysta zostałem relegowany z obiegu wartościowych twórców

Aktualności

15.12.2016 10:26

Fot. Adam Bujak Fot. Adam Bujak

 

Z LESZKIEM DŁUGOSZEM rozmawia Jolanta Sosnowska


Jolanta Sosnowska: Po Twoim pięknym jubileuszu w Teatrze Słowackiego w Krakowie, który zgromadził tak wielu zacnych gości i miał bardzo oryginalny, bogaty program artystyczny, media specjalnie się nie rozpisywały?

Leszek Długosz: Zero reakcji. W mieście, w którym spędziłem ponad 50 lat życia i twórczej pracy, nikt nie uznał za stosowne, by to wydarzenie, nie mówię już opisać szeroko, ale przynajmniej zaanonsować.

A przecież był to wieczór, który podsumowywał półwieczną, oryginalną pracę jednego z najbardziej znanych polskich artystów, poetów… Dobrze, że koncert pokazała wieczorem w dzień św. Mikołaja TVP Kultura.

Teatr Słowackiego rzeczywiście wypełniła szczelnie świetna publika, przybyli reprezentanci władz rządowych i krakowskich na najwyższym szczeblu, poziom artystyczny koncertu był zdaniem postronnych wysoki, „trudno dziś osiągalny”… Zaprosiłem do udziału wybitnych artystów. A jednak ani „Gazeta Krakowska”, ani nawet „Dziennik Polski”, na którego łamach tyle lat przecież pisywałem, nie poświęcili temu wydarzeniu ani słowa.

Jak tu nie skojarzyć tego faktu z tym, że cała prasa lokalna, w tym oczywiście obie krakowskie gazety codzienne, nie są już w polskich rękach, ale całkowicie w rękach niemieckich właścicieli. A twórczość Twoja jest na wskroś polska.

Pewnie ta sytuacja jest i w taki sposób do wyjaśnienia, jak to przedstawiasz. Jednak przeciętny zjadacz chleba tych mechanizmów nie rozumie. Nie rozumie, że mój jubileuszowy koncert nie wzbudził wśród przedstawicieli lokalnej prasy najmniejszego zainteresowania.

Ale wiesz chyba dlaczego? Wybrałeś niewłaściwą opcję polityczną, która na dodatek wygrała przed rokiem wybory. Świadomi i nowocześni, liberalno-lewicowi artyści dają teraz nieustannie wyraz swemu oburzeniu wobec nowej władzy, a Ty nie z nimi, Ty nadal uporczywie popierasz prawicę.

Tak ostrej polaryzacji postaw nie było nawet za PRL-u. Znoszę to od lat, od kiedy się okazało, że moje usytuowanie moralne, a w związku z tym i polityczne jest po stronie tradycyjnych wartości. Jako konserwatysta zostałem relegowany z obiegu, z gromady interesujących, wartościowych twórców, którym warto poświęcać czas. Zauważyłem dawno tę taktykę wyciszania mnie i rugowania. Być może stanowię jakieś zagrożenie? Bo przecież to nie jest już tylko czcza niechęć. Wzbudzam obawę, że mogę jakoś oddziaływać na innych, wyrażać opinię, z którą można by się liczyć, coś nie tak podpowiedzieć? Stałem się elementem w pewnym sensie niebezpiecznym ideologicznie. Uwieram. Jest tak od 2007 r., kiedy zdecydowałem się startować w wyborach do Senatu. O włos byłoby to skończyło się mandatem, zabrakło mi 0,4 procenta. Wtedy, w tamtej sytuacji, zdecydowałem się na tego rodzaju aktywność z intencją, że w Senacie będę zajmować się sprawami, na których się znam, a więc kulturą, Polonią i więziami z Polonią. Jeździłem przecież dużo, lata całe, na Wschód i na Zachód, i wydawało mi się, że mam w tej kwestii pewną wiedzę, i mógłbym być przydatny. Nie chcę stwarzać wokół siebie jakiejś atmosfery czy aury, budować legendy czy mitu, ale stale myślę o jednym… Gdybym został senatorem, wiem, że znalazłbym się w tym samolocie. Także jako autor szeregu utworów, a zwłaszcza „Ody do mowy kresowej”, pewnie bym się wystarał, by być w Katyniu owego dnia. I tak Pan Bóg ustrzegł mnie po raz któryś.

Opatrzność nad Tobą czuwała. Powiedziałeś – po raz któryś. Wiele było takich przypadków?

Do jakiegoś momentu prowadziłem nawet taką listę, miałem na niej 9 niewytłumaczalnych przypadków, z których się wywinąłem śmierci. Niektóre z nich były niezwykle dramatyczne, niektóre malownicze i śmieszne. Jako sześciolatek na przykład wpadłem do głębokiej studni z wodą, przy której mama akurat robiła na podwórku pranie. Byłem bardzo pobudzonym dzieckiem, które ogromnie chciało rozmawiać z tą studnią, ćwiczyłem nad nią rozmaite dźwięki, bo ona zawsze pięknie odpowiadała, odwdzięczała się echem. Przechyliłem się w pewnym momencie zbyt mocno, wiadro się odwinęło, a wraz z nim wałek korbowy. Zapikowałem do studni. Zrobiłem doskonałego nurka, bo nie trzasnąłem o nic głową, nie złamałem karku. Odbiłem się od dna.

Jak byś do tej pory tylko rozmawiał ze studnią, nikt by Cię nie prześladował, a może nawet ogłoszono by, że to jakiś nowy artyzm, nowatorski sposób ekspresji. Nie poprzestałeś jednak na tym… W jaki sposób Cię wyratowano?

Mama usłyszała straszny turkot kołowrotu i zobaczyła nóżki lecące do studni. O mało nie umarła. Tymczasem ja znalazłszy się w otchłani zimnej, głębokiej wody – a nie umiałem pływać – wyobraziłem sobie, że to jest drugi potop, jak ten z czasów Noego. Słyszałem nade mną straszne krzyki i bieganie, a także krople spadające z cembrowiny. Znalazłem się w ciemnej lufie z jasnym okieneczkiem na górze, w potwornym chłodzie. Wiadro, za którym poleciałem do studni, napełniło się trochę i pływało po wierzchu. Mama i sąsiedzi krzyczeli, żebym do niego wszedł, to mnie wyciągną, a ja, takie małe skrzydełko, cherlaczek, pomyślałem, że jak tam wejdę, to ono zrobi się ciężkie i się utopię. Uchwyciłem się więc łańcucha przy wiadrze, a wszyscy zaczęli krzyczeć „Trzymaj się!” i powolutku mnie wyciągnęli. Nie miałem na sobie żadnego draśnięcia, tylko głowę pełną piachu, od tego odbicia się od dna piaszczystego. Największym zmartwieniem wszystkich było wtedy, żebym się nie przeziębił, bo woda była w głębokiej studni piekielnie zimna. Kazali mi prędko położyć się pod pierzynę, mimo że to był lipiec. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy rozśmieszyło.

Już wtedy, jak widać, miałeś poczucie humoru i pewien łagodny dystans do świata. Czy ten i pozostałe osiem niewytłumaczalnych przypadków czegoś Cię w życiu nauczyło?

Nabrałem wtedy bardzo wzmocnionego, podbudowanego przekonania, że czuwa nade mną Opatrzność. A w cichości mojego kombinowania mam jeszcze przekonanie, że mają też nade mną pieczę dobrzy ludzie. Dwie kobiety bez wątpienia. Jedną z nich jest moja matka, a drugą – wspaniała, niezwykła wychowawczyni i opiekunka, przyszywana chrzestna matka, bo formalnie nią nie była. Była okoliczną dziedziczką, osobą na wskroś oryginalną, jedną z pierwszych studentek Sorbony, wielką społecznicą. Znała Modiglianiego, prowadziła korespondencję z Kotarbińskim, Tatarkiewiczem, bp. Stefanem Wyszyńskim. Szacunkiem darzyła Gandhiego. Prawdopodobnie powinna być świętą, na co moim zdaniem są dowody i argumenty. Była bowiem niezwykle żarliwą katoliczką, wcielającą postawy ewangeliczne w swoje życie, a przy tym jedną z najbardziej inteligentnych i wykształconych osób. W 1946 r. w porozumieniu z ówczesnym biskupem lubelskim Stefanem Wyszyńskim oddała swój majątek koło Zaklikowa na dom dla sióstr Józefitek, które zostały wyrzucone ze Lwowa i nie miały się gdzie podziać. W zamian dostała od sióstr pokoik w Zaklikowie, gdzie ja w 1941 r. przyszedłem na świat. Była ascetką – chodziła boso, kocykiem się okrywała.

Jak się ta niezwykła kobieta nazywała?

Anna Nagórska. Warto by napisać o niej wielką opowieść. Była osobą o wyrafinowanej, subtelnej umysłowości. Podczas pierwszej światowej wystawy w Paryżu w 1889 r. (tej, na którą zbudowano Wieżę Eiffla), ojciec jej kupił fortepian Pleyela, który zdobył tam złoty medal. To na nim, na tym egzemplarzu z zachowanym złotym medalem uczyłem się grać.

Czy pani Anna była Twoją pierwszą nauczycielką?

W młodości była doskonałą pianistką, a także naprawdę świetną nikomu nieznaną poetką i dobrze malowała. To ona wprowadziła mnie w język, i by tak rzec, w kulturę francuską.

Miałeś zatem prywatną guwernantkę.

Uczyła mnie wszystkiego – literatury, języków, grania, rozmowy, eleganckiego zachowania przy stole, dobrych manier. Otrzymałem wykształcenie najwyższej klasy, dawne, europejskie, jak z powieści – w tym grajdołku maleńkim, uroczym przez okolicę, w czasach powojennych, stalinowskich, gdzie bieda, wszystko zdewaluowane, rąbnięte…

Wykrzywione ideologicznie…

Kompletnie. Zdławione przez terror. Kuzyn mego ojca, dwudziestodwulatek, dostał wyrok śmierci za przynależność do AK, który na szczęście nie został wykonany; do 1956 r. siedział w więzieniu we Wronkach. Tacy ludzie jak Anna Nagórska, ale też później inni wartościowi nauczyciele, ukształtowali mnie na przyjazd na studia do Krakowa. Przyjechałem pod Wawel biedny, nie miałem pięciu złotych, ale z bogactwem duchowym. No i z ambicjami, nadziejami. Wiedziałem, że nie jestem gorszy, a dość szybko zorientowałem się, że może jestem lepszy – większość ma kłopoty z egzaminami, a ja wychodzę znowu z piątką w indeksie.

Poszedłeś na polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, choć właściwie wolałeś reżyserię filmową.

Ta nowa sztuka wydawała mi się ważna, pociągająca, uważałem, że pięknie jest robić filmy. No, ale w Krakowie takiej uczelni nie było. Zapewne gdyby w Zaklikowie była szkoła muzyczna, studiowałbym jednak muzykę. W moich rodzinnych stronach miałem zresztą doskonałego profesora, Konstantego Sołtana, absolwenta Akademii Muzycznej w Warszawie, który ze względów politycznych, AK-owskiej przeszłości, musiał schować się na prowincji. Przyjeżdżał do mnie raz w tygodniu na lekcję, a ja byłem szczęśliwy. Ten naprawdę znakomitej klasy muzyk uczył mnie nie tylko gry na fortepianie, ale w ogóle muzyki. Graliśmy sporo na cztery ręce.

Czy rodziców Twoich było stać na takie prywatne lekcje?

Nie mieli na to pieniędzy, on mi te lekcje dawał przy okazji, gdy przyjeżdżał do dzieci zamożnych ludzi, którzy mu za nie płacili. Przylepiłem się do niego. To też było jak w powieści, wychodziłem po niego na stacyjkę, bo przyjeżdżał pociągiem, a potem odprowadzałem. Nie mogliśmy się nagadać…

Dawniej taka serdeczna, przyjazna więź między zdolnym uczniem a mistrzem była czymś zupełnie normalnym. Nie liczono czasu, nie spoglądano na zegarek, chciano jak najwięcej młodemu człowiekowi przekazać.

Taki był profesor Sołtan, który zauważył we mnie dziecko wrażliwe i ambitne. Podobnie Anna Nagórska, która wprost ogłaszała, że jestem wybranym, któremu chce przekazać pewne wartości, którego chce wyedukować. Tak więc w czasach, kiedy walił się stary świat, stara kultura, już nie mówię o terrorze stalinowskim, kiedy zaczęła się dewaluacja wszystkiego, zostałem przez ten stary świat wyposażony – przez jego normy, upodobania, gusta, wiedzę, którą można dostać nie z książek, a od ludzi. Wszystko to uczyniło mnie – mną w sensie pewnej wrażliwości artystycznej. I z tego skorzystałem. Reszta to przykład innych ludzi. Nie mogłem więc potem inaczej wybierać w moim życiu, inaczej się zachowywać, stanąć w innym miejscu. Byłem jak gdyby skazany na pewnego rodzaju postawę. Najpierw na studiach, a potem w „Piwnicy pod Baranami” znalazłem się w środowisku, powiedziałbym, dosyć luźnym, w którym pewne restrykcje moralne i etyczne nie obowiązywały. Byłem w tym środowisku artystycznym i towarzyskim, bo było atrakcyjne, żywe, bo mnie to interesowało. Można się tam było ogromnie dużo nauczyć, sprawdzić, przyrównać, gdzie jestem wobec innych, zagrać na najlepszym boisku. Ale zawsze była, według mnie, pewnego rodzaju szczelina i dystans między mną a tym środowiskiem. Byłem razem, ale troszkę jak gdyby na progu, troszkę oddzielnie. Tak zostało do dzisiaj.

 

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.



→ Opcje wyszukiwania Drukuj stronę WPiS 04/2024 - okładka Zamów prenumeratę Egzemplarz okazowy

Zapisz się do newslettera

Facebook
  • Blogpress
  • Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa KWORUM
  • Niezależna Gazeta Obywatelska w Opolu
  • Solidarni 2010
  • Razem tv
  • Konserwatyzm.pl
  • Niepoprawne Radio PL
  • Afery PO
  • Towarzystwo Patriotyczne
  • Prawica.com.pl
  • Solidarność Walcząca Mazowsze
  • Liga Obrony Suwerenności
  • Ewa Stankiewicz

Komentarze

Domniemanie jako metoda manipulacji

Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej

Copyright © Biały Kruk Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.

MKiDN
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Archiwum