Zaniedbanych i niszczejących dworców jest w warmińsko-mazurskim mnóstwo, co dobitnie świadczy o upadku znaczenia kolejnictwa na tamtym terenie. Widoczny na zdjęciu budynek we wsi Puchałowo w powiecie nidzickim został w 2013 r. wystawiony na sprzedaż przez Zakład Sprzedaży Nieruchomości PKP S.A. w Olsztynie i spieniężony. Fot. Waldemar Bzura.
Jolanta Sosnowska
Podczas podróży pendolino z Krakowa do Iławy niemal nieustannie bombarduje mnie reklama znakomitych usług kolejowych. Na ekranie uprzejmi pracownicy pomagają osobom niepełnosprawnym, niesłyszącym. Zachwycają jasne i czyste, nowoczesne wnętrza dworcowe, windy, ruchome schody, wiele wygód i luksusów zapewniających przyjazne ludziom warunki podróżowania, w tym oczywiście dostęp do internetu. Bilety można zakupić na wiele sposobów, także bezpośrednio na smartfona. Słowem – prawdziwy XXI wiek! Dla pasażerów pierwszej klasy w ramach posiłku bezpłatnego, czyli wliczonego w cenę nietaniego biletu, serwowane są w pendolino ciepłe dania śniadaniowe lub obiadowe, kawa, herbata i słodycze. Kto podróżuje tylko takimi, luksusowymi pociągami, mógłby może w ten świetlany XXI wiek na polskiej kolei i w jej wspaniały rozwój uwierzyć oraz na tę ułudę się nabrać. Tymczasem z perspektywy podróżnych korzystających choćby z paskudnego, w większości nieużywanego budynku stacyjnego w warmińskich Łęgajnach (pierwszy przystanek za Olsztynem), gdzie przez okno wygląda tylko smętny zawiadowca stacji, owa światowość jest po prostu wrednym, aroganckim, propagandowym obrazkiem. Nie ma mowy, by kupić tam bilet czy gazetę, albo w schludnym i przytulnym miejscu napić się aromatycznej porannej kawy, zjeść gorącego, chrupiącego croissanta; nawet automatów z napojami brak. Ba, nie ma tam nawet gdzie skryć się przed zimnem, deszczem i śniegiem, a niektóre składy pociągów do złudzenia przypominają te, którymi pod koniec lat 1970. dojeżdżałam codziennie do liceum w Kętrzynie. Łęgajny – zapyziałość i beznadzieja…
Nie znacie Państwo
Wipsowa i Czerwonki?
Przy wyjeździe – już pociągiem z innego świata niż pendolino – z następnej po Łęgajnach stacji – Barczewa, niegdyś ważnego średniowiecznego miasta z zamkiem biskupim, a kilka wieków później dumnego ośrodka walczącej o polskość Warmii, upiorne wrażenie starego cmentarzyska robią opustoszałe, niszczejące hale produkcyjne. Niegdyś piękna czerwona cegła na dworcowym budynku pomazana została ohydną różową, odpadającą farbą. Miasto swą powojenną nazwę związało z nazwiskiem ks. Walentego Barczewskiego, który na początku XX w. upowszechniał wiedzę o polskości Warmii, badał jej kulturę, obyczaje i geografię, a w okresie międzywojennym był członkiem Warmińskiego Komitetu Plebiscytowego i współzałożycielem Związku Polaków w Prusach Wschodnich. Mimo przegranego plebiscytu nadal wygłaszał po polsku kazania, powiesił też w kościele w pobliskim Brąswałdzie, gdzie był proboszczem, wykonane na jego zamówienie obrazy o polskiej i warmińskiej tematyce, za co został przez Prusaków oskarżony o szerzenie polskiej propagandy. Cóż powiedziałby dziś ks. Barczewski na widok zrujnowanego budynku dworcowego, w większości nieużywanego, oraz systematycznie podupadającego miasteczka?
Kolejny przystanek kolejowy we wsi Wipsowo. Budynek dworcowy wygląda tu wyjątkowo szkaradnie. Jest dosłownie zabity deskami i pomalowany przez graficiarzy. To następny dowód upadku znaczenia kolei na trasie Olsztyn – Korsze, jej dewastacji, marnotrawstwa pieniędzy i mienia przez różnorodne spółki powstałe z dawnego PKP, które, jak ostatnio się dowiadujemy, wydawały setki milionów złotych, często bez sensu, niegospodarnie i omijając procedury. Dowody na to znaleźć można, jeśli się chce, w raportach NIK-u. W ostatnim, z kwietnia, czytamy: „Najwyższa Izba Kontroli negatywnie ocenia udzielanie podmiotom zewnętrznym zamówień na usługi doradcze i eksperckie przez skontrolowane spółki Grupy PKP. Obowiązujące w nich procedury nie zapobiegały zlecaniu na zewnątrz zadań należących do komórek organizacyjnych spółek i ich pracowników, a także zamawianiu usług, które nie zostały później wykorzystane. Funkcjonujący w spółkach system zlecania usług doradczych i eksperckich stwarzał warunki do kupowania prac zbędnych oraz zawyżania ich kosztów”.
Nieopodal przystanku w Wipsowie dostrzegam pod lasem cmentarz. Pośród brzezin, sośnin i świerczyn – ślady wyrębów. Kolejarstwo niemal upadło. Powstało nadleśnictwo, a w okolicy wraz z nim kilka małych stolarni.
Ponad stuletnia obszerna budowla dworcowa w Czerwonce wystawia na ogląd publiczny swą brudną, liszajowatą fasadę. Czerwonka, malownicza wieś, której środkiem płynie rzeka o tej samej nazwie, pochodzi z 1365 r. W końcu XIX w. powstała tu polska szkoła, tu też w czasach agresywnej pruskiej germanizacji walczono o polskość. Kiedy w latach 70. XIX w. utworzono linię kolejową Olsztyn – Korsze, powstał w Czerwonce duży węzeł kolejowy, który był takim jeszcze do lat 1990. Dziś torowiska porastają młode drzewka, a pokryte rdzą szyny oraz blaszane zadaszenia przy wejściach z tunelu na peron (jedyne zadaszenie na dworcu) tworzą przygnębiający obraz. „Wieś posiada predyspozycje do rozwoju rolnych gospodarstw ekologicznych, produkcji zdrowej żywności oraz agroturystyki. Obszar wsi jest włączony do Systemu Obszarów Chronionych” – napisano na stronie domwarminski.pl. No tak, ale kogo zachęci tak obskurny dworzec i jego okolica… Przecież dworce odkąd istnieją, są wizytówkami swoich miejscowości.
W Górowie stacja kolejowa zamknięta jest na głucho. Niegdyś okazały i bardzo obszerny, a dziś niszczejący budynek dworcowy w Sątopach-Samulewie również użytkowany jest w niewielkiej części. Nie inaczej sytuacja wygląda w Łankiejmach – podupadająca budowla z czerwonej cegły z dachem pokrytym blachą falistą robi ponure wrażenie.
Nic Państwu nazwy tych miejscowości nie mówią? Nic dziwnego, to fragment województwa warmińsko-mazurskiego, fragment „Polski B” albo nawet „C”, skazanej na dorżnięcie przez platformersko-peeselowski rząd i takiż sam trwający tutaj do dziś układ. Stawiano jedynie na „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, pracujących dla zagranicznych koncernów i korporacji w tych wielkich miastach, do których dojeżdża pendolino. Teraz będzie inaczej? Pewnie nieprędko… To fragment „Polski B”, skazanej na rozgrabienie, kompletne zniszczenie i wymarcie, a potem stopniowe całkowite wyprzedanie za taniochę w obce ręce tej znakomitej, do niedawna rolniczej ziemi, na dodatek o świetnych turystycznych walorach. No, może jest to jeszcze miejsce, gdzie swe romantyczne siedliska ulokowały niektóre polskie gwiazdy i gwiazdki show-biznesu, które dziś nazywa się celebrytami. Oni jednak tu tylko przyjeżdżają i wyjeżdżają wypasionymi furami, a na rzecz miejscowej wspólnoty nie działają i nią się nie przejmują. Gdy przejeżdża się koleją np. z Olsztyna do Korsz, nastrój przygnębienia ustępuje narastającej stopniowo złości na włodarzy tej ziemi, którzy do tego dopuścili, którym los tamtejszych mieszkańców od wielu lat był (i nadal jest?…) zupełnie obojętny.
Z każdym następnym przystankiem nabieram przekonania, że im większe zabiegi czynione dla tworzenia powiewów światowości na głównych trasach, po których poruszają się „młodzi, wykształceni, z większych miast”, tym większa bieda i nędza na opuszczonej przez wszystkich prowincji. Jakże gorzko brzmią w związku z tym słowa piosenki, której nauczono mnie kiedyś w przedszkolu: Jedzie pociąg z daleka / Na nikogo nie czeka / Konduktorze łaskawy / Zabierz nas do Warszawy (…) Pięknie pana prosimy / Jeszcze miejsce widzimy / A więc prędko wsiadajcie / Do Warszawy ruszajcie. Brzydka panna, której na imię Polska B, nie może doczekać się, by ktoś z włodarzy spojrzał na nią jeśli nie łaskawym, to choć życzliwszym okiem, aby nie uciekały stąd młode pokolenia. Aby i owa „brzydka panna” mogła poprawić swój wygląd, stać się niezależna i przyjmować przybyszów z różnych stron, i rzeczywiście postawić na zreformowane rolnictwo, turystykę i agroturystykę, a może nawet na przyjazne naturze przedsiębiorstwa…
Zbliżam się wreszcie do moich rodzinnych Korsz. Z niejakim trudem rozpoznaję tak dobrze znane mi niegdyś okolice. Tzw. jeziorko kolejowe (nazwa odwołuje się zarówno do bliskości torów kolejowych jak i kolejowego niegdyś znaczenia miasteczka) jest już niemal zupełnie zarośnięte. Pośród szuwarów dostrzegam dwóch wędkarzy. Czy te ryby nadają się aby do spożycia? – przebiega mi przez myśl. Przecież woda w Korszach jest zatruta. Jacyś szaleńcy wydali przed pięciu laty pozwolenie na wybudowanie pośród nieskażonej natury zakładu recyklingu starych akumulatorów, z którego ścieki przedostały się z krwiobiegiem wody do żywego organizmu przyrody. W ponury wczesnowiosenny dzień jeziorko kolejowe wygląda szczególnie przygnębiająco, tak jak moje myśli. W czasach mego dzieciństwa jeszcze się tam kąpano. Pamiętam, że marzyliśmy, że zostanie oczyszczone, że brzegi zostaną uregulowane i powstanie kąpielisko z prawdziwego zdarzenia – istny raj dla dzieci…
Rodzinne strony
Niegdyś w miasteczku tym tętniło życie, a po uliczkach chodzili zadowoleni ludzie. Zadowoleni z tego, że mieli pracę – co wielu z nich uświadomiło sobie być może dopiero, bo malkontentów przecież nigdy nie brakuje, gdy tę pracę straciło. Najbardziej zagęszczało się moje miasteczko ok. 6 rano, o 14 po południu i o 22 w nocy, gdy z pracujących na trzy zmiany Olsztyńskich Zakładów Sieci Rybackich [przedsiębiorstwo państwowe uruchomione 1 października 1953, sprywatyzowane w 1990 r.] wychodzili, tudzież wchodzili do nich pracownicy; w najlepszych czasach zakłady zatrudniały ok. 900 osób. Podobnie było po godz. 15, wtedy wracali do domów jednozmianowcy – nie tylko z „Sieci”, ale też z mleczarni (później Proszkowni Mleka) czy pracownicy PKP. Parowozownia pracowała wtedy pełną parą, podobnie dróżnicy zamykający i otwierający ręcznie (!) szlabany, energetycy oraz wiele innych służb kolejowych. Liczne tory kolejowe – dziś w dużym stopniu niewykorzystywane, podobnie jak wiele budynków – dzielą miasteczko na pół. O dawnym znaczeniu węzła kolejowego Korsze przypomina muzealny zabytek – dobrze zachowany i odrestaurowany stary parowóz, widoczny dla każdego wjeżdżającego do Korsz od strony Kętrzyna lub idącego na dworzec. Ustawiono go na wysokiej skarpie-rampie pomiędzy dwoma przejazdami kolejowymi, będącymi pozostałością po powstałych pod koniec XIX w. dwóch osobnych, leżących naprzeciw siebie stacjach kolejowych dla linii prywatnej i państwowej. Pierwszy pociąg wjechał na stację kolejową Korsze już 1 listopada 1867 r. (wg innych źródeł 27 grudnia 1871 r.). Po zniszczeniach I i II wojny światowej kolejnictwo zostało tu odbudowane.
Ruch na kolei był jeszcze nie tak dawno temu całodobowy, a Korsze miały bezpośrednie połączenia z Białymstokiem, Warszawą, Wrocławiem, Poznaniem, Szczecinem, Krakowem, a nawet sezonowo z Zakopanem! Tu odbywały się też przesiadki. Głos z megafonu na stacji kolejowej rozbrzmiewał w dzień i w nocy, niosąc się daleko po miasteczku. Upływający czas mierzyły korszyniakom godziny przyjazdu pociągów. Za moich czasów słynne były w Korszach przetoki długich składów wagonów towarowych na odpowiednie tory lub na bocznice – ulubione alibi dla spóźnialskich w szkole czy pracy mieszkających „za torami”. Zawsze można było powiedzieć, że przejazd kolejowy był zamknięty. Gdy miało się szczególnego pecha, można było trafić na spuszczone szlabany obu przejazdów i utknąć pomiędzy nimi nawet na pół godziny.
Kiedy rozpoczęły się zmiany ustrojowe, a w 1990 r. do Korsz wjechał pierwszy pociąg elektryczny, wydawało się, że wraz z nowoczesną trakcją miasteczko przejdzie na tory nowoczesności i rozkwitu. Zamiast tego zaczął się powolny, ale systematyczny upadek. Olsztyńskie Zakłady Sieci Rybackich przeszły prywatyzację, a wraz z nią masowe zwolnienia (z 900 zatrudnionych pozostała jedna dziesiąta). Obecnie firmę przemianowano na Zakłady Sieci Rybackich Spółka Akcyjna w likwidacji. Ze smutnej strony internetowej przedsiębiorstwa dowiadujemy się, że są „jedynym w kraju producentem sieci rybackich. Mając za sobą ponad 50-letni okres doświadczeń w branży zakłady nasze wytwarzają szeroką gamę asortymentową tkanin sieciowych wykorzystywanych zarówno w rybactwie jak i w sporcie, ogrodnictwie oraz wojsku”. Cóż z tego, kiedy nie mogą znaleźć klientów… Pewnie wykończyły je sieci chińskie, sprowadzane bez cła do Polski oraz poważne ograniczenie polskiego rybołówstwa – zgodnie z którąś z kolei dyrektywą unijną.
Takie same cięcia personalne jak w „Sieciach” poczyniono na kolei. Gwoździem do trumny stało się rozbicie PKP na różne spółki w roku 2000. Dawna nowoczesna Proszkownia Mleka, która również została sprywatyzowana i pozbyła się kadry pracowniczej, jest dziś zakładem o całkowicie innym profilu, a jego znaczenie jako pracodawcy stało się zupełnie marginalne. Miasteczko systematycznie starzeje się i jednocześnie wyludnia – młodzi masowo stąd wyjeżdżają za chlebem. Za moich czasów Korsze liczyły blisko 6 tys. mieszkańców, a dziś niewiele ponad 4,5 tys.
W „Planie Odnowy Miejscowości Korsze” opracowanym jako Załącznik do Uchwały Rady Miejskiej Nr XLII/268/09 przy „współudziale mieszkańców miejscowości oraz władz gminy” we wrześniu 2009 r. czytamy: „Mieszkańcy Korsz do najbardziej dotkliwych problemów społecznych występujących w ich miejscowości zaliczają brak dobrze płatnej pracy, bezradność życiową oraz zjawiska z kręgu patologii społecznych. (…) Na terenie miejscowości Korsze 243 rodziny korzysta[ją] z różnych form pomocy społecznej. Należy podejmować bardziej zintensyfikowane działania ukierunkowane na aktywizację zawodową i społeczną, a także dostosowanie kwalifikacji zawodowych mieszkańców do wymogów lokalnego rynku prac”. Od tamtej pory minęło niemal 7 lat, a zmieniające się władze miasta nic w tym względzie nie poprawiły. Bo przecież w poczet ich zasług w walce z bezrobociem nie da się żadną miarą zaliczyć zgody na umiejscowienie w Korszach zakładu, który truje ludzi i środowisko, o czym wielokrotnie na łamach „Wpisu” pisaliśmy.
W tym samym Załączniku z 2009 r. jest mowa, że Korsze leżą w regionie „glebowo-rolniczym, który charakteryzuje się bardzo dobrymi warunkami do prowadzenia intensywnej gospodarki rolnej. Tereny w granicach miasta oraz jego bezpośrednim otoczeniu stanowią głównie czarne ziemie zaliczane do drugiego kompleksu przydatności rolniczej (pszenny bardzo dobry). (…). Są to gleby o dobrze wykształconym profilu orno-próchniczym, dużym bogactwie składników pokarmowych, dobrej strukturalności i położeniu. (…) W związku z możliwościami rozwoju rolnictwa istnieją dobre warunki do funkcjonowania firm w sektorze rolno-spożywczym na obszarze miasta Korsze”. Już wtedy wśród zagrożeń zwracano uwagę na „degradację środowiska naturalnego wynikającą z niewłaściwej gospodarki komunalnej i grzewczej”. A gdzie tu mówić o zgodzie na postawienie wysoce toksycznego zakładu utylizacji akumulatorów, który pozbawia miasteczko jedynego jego bogactwa – nieskażonej natury i czystej gleby!
Dawniej ośmioklasowa szkoła podstawowa w Korszach stanowiła okno na świat. Znana była przez lata z wysokiego poziomu nauczania, wielu znakomitych, czasem nieco ekscentrycznych nauczycieli, którzy kochali to, co robili, a swą rozległą wiedzą lubili dzielić się z uczniami. Wcale nie uważali, że nauka ma być bezstresowa i polegać na nieustannej zabawie. Stawiali konkretne wymagania, zadawali sporo do domu, w czym rodzice nie za bardzo starali się przeszkadzać. Prowadzili społecznie, ale i z wielkim zapałem, rozmaite kółka zainteresowań, w tym teatralne, a także zespół tańca, chór i zespół mandolinistek. Etos pracy, trudu i poświęceń, którego nauczali, dawał gwarancję sukcesu – rzecz jasna tym, którzy przyjęli go za swój. Korszyński raport z 2009 r. stwierdza: „Poziom dydaktyczny ZS [zespołu szkół] w Korszach, którego obiektywnym miernikiem są wyniki egzaminów i sprawdzianów zewnętrznych na koniec klasy VI szkoły podstawowej oraz III klasy gimnazjum, pokazuje, że na terenie miejscowości Korsze uczniowie uzyskują wyniki poniżej poziomu ogólnokrajowego. Zaistniała sytuacja wskazuje na potrzebę wprowadzenia usystematyzowanego programu zajęć dydaktyczno-wyrównawczych i specjalistycznych służących wyrównaniu dysproporcji edukacyjnych występujących w trakcie procesu kształcenia. Mienie jednostek oświatowych w Korszach, w tym budynki wraz z towarzyszącą infrastrukturą oraz zaplecze sportowe, znajduje się w średnim i złym stanie technicznym”.
W moich czasach Korsze słynęły z „mózgowców”, czyli uczniów, którzy po przejściu do znanego z bardzo wysokiego poziomu nauczania i dużej liczby olimpijczyków liceum w Kętrzynie, byli dumą tejże szkoły średniej, zwyciężali w olimpiadach przedmiotowych, dostawali się na studia bez egzaminów (bo wtedy takie były), a potem byli chlubą wyższych uczelni. Większość z nich zostawała potem w dużych miastach, choć byli i tacy, którzy wracali, by żyć i działać na rzecz lokalnej wspólnoty, jak choćby moja siostra cioteczna Krysia, lekarka, którą lubię nazywać „Doktorem Judymem w spódnicy”. Tymczasem obecnie: „około 32,5% mieszkańców posiada jedynie ukończoną szkołę podstawową. Osoby z wykształceniem wyższym stanowią 4,9% (region 8,3%). Informacje na temat aktywności zawodowej mieszkańców Korsz wskazują na znaczną liczbę osób biernych zawodowo (52%) przy jednoczesnej wysokiej stopie bezrobocia. Współczynnik aktywności zawodowej obrazujący stosunek siły roboczej do ogólnej liczby ludności w wieku produkcyjnym jest niższy od średniej dla regionu (Korsze: 48%; region: 53%). Według Strategii Lizbońskiej współczynnik ten powinien wynosić 70%. (…) Niepokojąca jest zaburzona relacja, która występuje pomiędzy pracującymi w sektorze publicznym w stosunku do pracujących w sektorze prywatnym. Na terenie gminy sektor publiczny zatrudnia 67,48% ogółu zatrudnionych (powiat 50%, województwo 42,6%)”.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.