Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane
w Państwa urządzeniu końcowym. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".

„Czyściciele Kościoła”.

Aktualności

24.11.2020 11:04

 

 

Rys. Grzegorz Niedziela

 


 

A może jednak Słońce krąży wokół Ziemi?

Leszek Sosnowski

 

Pierwsza hipoteza o tym, że Ziemia krąży wokół Słońca, jest bardzo stara, liczy około 2300 lat. Zrodziła się w umyśle niejakiego Arystarcha, który żył na greckiej wyspie Samos. Potem bywało, że heliocentryczna myśl tu i ówdzie wracała, ale generalnie to jednak teoria geocentryczna totalnie zdominowała świat na wiele wieków, także świat nauki. Przecież nawet Kopernik, który pierwszy wykazał matematycznie i, można powiedzieć, czarno na białym, że krążymy razem z naszą planetą wokół Słońca, który tę hipotezę zamienił w udowodnioną tezę, nawet on nie kwapił się z propagowaniem za życia własnego odkrycia i swoich w tej materii poglądów. Miał ku temu powody, bowiem już Arystarcha z Samos starożytni oskarżyli o bezbożność, która była zawsze bardzo surowo karana, w czasach kanonika z fromborskiej katedry także.
1.
Dlaczego trzeba było jednak aż tylu wieków, aby prawda utrwaliła się w zbiorowej świadomości? Dlaczego tyle wieków mógł funkcjonować, i to jako pewnik, fałsz? Otóż poglądy geocentryczne przemawiały do wszystkich, wydawały się oczywiste, były łatwe do zrozumienia dla każdego, bo zgadzały się z tym, co każdy codziennie obserwował: ruch Słońca na niebie od wschodu do zachodu. Człowiek od zawsze chętnie wierzył w to, co widzi w sposób bezpośredni – i to nie zmieniło się do dziś. Przeciętny człowiek jak widzi, tak myśli, nie docieka, co kryje się za danym obrazem, z czego jest on zmontowany, jak jest skonstruowany i jakie złudzenia może wywoływać. Ale są tacy, którzy mają wiedzę na ten temat, i to niemałą. Taką wiedzę, jak i każdą inną, można wykorzystywać w celach szlachetnych, dla dobra ogólnego, ale można używać jej także w sposób nieuczciwy albo zgoła podły i niebezpieczny.
Z początkiem XX wieku ludzkość zaczęła wkraczać w coś, co potem zostanie nazwane cywilizacją obrazkową. Wiązało się to z szybko i systematycznie rosnącym postępem technicznym, z rozwojem różnych dziedzin nauki. Jednak niezmiennie, jak w starożytności i w późniejszych wiekach, człowiek najchętniej wierzył w to, co widział. Ruchome obrazy, czyli film, upowszechniały się z dnia na dzień. Weszły szybko również w krąg zainteresowania polityków, także dyktatorów. Lenin obwieścił: kino jest najważniejszą ze sztuk! Nie głosił tego z powodu miłości do X Muzy, ale z powodu siły propagandowej obrazu, który w postaci filmowej stawał się szczególnie sugestywny. I dawał niespotykane dotąd możliwości manipulacji.
Pod koniec lat dwudziestych ub. wieku z chęci wzbogacenia warsztatu artystycznego dwaj ludzie, dwaj reżyserzy kina jeszcze niemego, zamieszkali w dwóch odległych częściach świata, niezależnie od siebie eksperymentowali z językiem filmowym, zwłaszcza z montażem ruchomych obrazów. W USA czynił to David W. Griffith, a w Związku Sowieckim Sergiusz Eisenstein. Pierwszy był twórcą zupełnie niezależnym, drugi na usługach bolszewickiej władzy, ale obu przyświecał ten sam cel: znalezienie sposobu na wytwarzanie w umysłach widzów zamierzonych przez siebie skojarzeń oraz budzenie coraz silniejszych emocji u widza podczas projekcji.
Eisenstein przeprowadzał doświadczenia wyjątkowo proste. Np. w sali projekcyjnej zgromadził kilkadziesiąt przypadkowych osób, gdzie na dużym ekranie, w ciemności puszczono króciutki film, składający się zaledwie z dwóch ujęć. Najpierw pokazano zbliżenie twarzy mężczyzny, a zaraz po nim zbliżenie przekrojonego bochenka chleba. Zaświecono światło i zapytano widzów, kogo widzieli. Zgodny chór stwierdził: głodnego człowieka. Po przerwie następowała druga projekcja, gdzie znów pokazano dokładnie tę samą i taką samą twarz, tyle że w drugim ujęciu zamiast chleba pojawiło się zbliżenie dużego noża. Koniec seansu i ponownie pytanie: a teraz kogo widzieliście? Mordercę – zawołali widzowie.
Sprawa była jasna; ludzie tak naprawdę nie zobaczyli ani twarzy, ani chleba, ani noża, zobaczyli tylko swoje skojarzenie, na które zupełnie świadomie naprowadził ich reżyser. Reżyser kreator, a za chwilę równie dobrze – manipulator. Eisenstein nazwał tego typu eksperymenty montażem atrakcji, później przyjęła się nazwa bardziej adekwatna: montaż skojarzeniowy. Stosowany do dziś w sposób niebywale rozbudowany, często wprost perfidny, i trzeba być naprawdę doświadczonym i wykształconym w tym kierunku odbiorcą, żeby zdać sobie sprawę z tego, że ktoś wciska nam różne skojarzenia jako prawdę, którą przecież – gotowi jesteśmy przysiąc – widzieliśmy na własne oczy. Jak to Słońce, które krąży dookoła Ziemi.
Już wiek temu było oczywiste, że efekt takiej „produkcji” skojarzeń zostanie automatycznie przeniesiony przez widza w czasie i przestrzeni, że będzie skutkować w jego dalszym życiu, zwłaszcza jeśli dozna takich samych wrażeń przy innych okazjach, wielokrotnie. Wcale nie chodzi nawet o późniejszą tezę Goebbelsa, że „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”. Nie potrzeba tysiąca razy – znacznie ważniejsza jest sugestywność przekazu i tu montaż skojarzeniowy jest do dziś niezastąpiony. W połowie lat 1970. próbowano teorii tego montażu nauczać w klasach maturalnych w ramach zajęć o języku filmowym. Dziś czyni się to tylko w szkole filmowej, bo władza ludowa bardzo szybko odeszła od tego pomysłu z obawy, że wyszkolona młodzież łatwo wychwyci robotę czysto propagandową nawet w filmach o dużych walorach artystycznych. Propagandę trzeba było kamuflować, bowiem wtedy staje się szczególnie skuteczna. W stu procentach nie uwolniły się od niej nawet znakomite dzieła twórców z kręgu artystów szkoły polskiej, nie mówiąc o filmach dokumentalnych. Kino, sporo lat po śmierci Lenina, wciąż było najważniejszą ze sztuk. Było i jest – wspaniałe narzędzie budowania iluzji, którą przedstawia się widzom jako najświętszą prawdę. Bo przecież w kinie czy w telewizji widzimy na własne oczy! Jak tego mordercę na projekcji Eisensteina.
Sto lat temu nie przeprowadzono jeszcze stosownych badań, a więc i nie znano danych mówiących o tym, że maksymalnie 4 proc. społeczeństwa myśli całkowicie samodzielnie. Olbrzymia reszta nie sili się na osobisty osąd w bardzo wielu kwestiach, jest mniej lub bardziej, a przeważnie bardziej, podatna na wszelakie zewnętrzne sugestie intelektualne, czy quasi-intelektualne. Podpowiadane – np. przez media – wnioski i opinie szybko zostają anektowane jako własne, zwłaszcza jeśli są wchłaniane na fali większych emocji. Kiedy ludzie już uznają je za swoje, to gotowi są w ich obronie poświęcić nie tylko czas na dyskusję, ale dużo, dużo więcej. Ciężko im od nich odstąpić – no bo są ich. Innymi słowy: około 96 procentom społeczeństwa można wszystko, a w każdym razie bardzo wiele wmówić, byle zastosować odpowiednie środki przekazu i wyrazu.
2.
Środków manipulowania widzem jest obecnie bardzo dużo, próbowane są nawet działania na podświadomość; większość manipulacji wywodzi się wszakże z eksperymentów przeprowadzonych jeszcze w epoce kina niemego. Od tamtego czasu minęły lata, ale umiejętności rozumienia filmu, można powiedzieć jego czytania, są niezmiennie na poziomie totalnego analfabetyzmu. Gdyby odbiorca obrazu filmowego, także współczesny, podczas całej projekcji miał po prostu na uwadze, bez specjalnych analiz, że co chwilę uruchamiają się w jego umyśle skojarzenia, które wcale nie muszą być i przeważnie nie są prawdziwe, to nie stałby się ofiarą filmowego przekazu. Można nawet w wielu przypadkach powiedzieć – ofiarą filmowej przemocy.
Dotyczy to również osławionego już produktu stacji TVN pt. „Don Stanislao”. Wydaje się, że ofiara tego wyjątkowo tendencyjnego i napastliwego reportażu to kard. Stanisław Dziwisz, ale sądzę, że wbrew pozorom tak nie jest. Sądzę, że ten sędziwy, ale wewnętrznie mocny człowiek da sobie radę i w końcowym efekcie pozostanie dla następnych pokoleń jak najbardziej pozytywnym wspomnieniem po naszym umiłowanym Janie Pawle II, jak mówił zawsze papież Benedykt XVI o swoim poprzedniku. I jak mówiły o Ojcu Świętym miliony Polaków.
Być może po bezkarnych insynuacjach i napaściach (np. w teatrach!), jakie mają miejsce od przeszło 10 lat, przy których siła wyrazu „Don Stanislao” blednie, tych milionów wyznawców będzie trochę mniej. A może będą to tylko tysiące. Tak czy owak, to właśnie ci widzowie, którzy stracą zaufanie i serce do największego z rodu Polaków, jak latami całymi pisano o Karolu Wojtyle, będą prawdziwymi ofiarami tego filmu. O to zresztą nie od dziś chodzi przeróżnym czyścicielom Kościoła, praczom jego brudów, jakże często wyimaginowanych. Idzie o to, by obrzydzić ludziom ulubione postaci Kościoła katolickiego, oderwać ich od autorytetów, a w konsekwencji zachwiać w wierze siejąc przeróżne zwątpienia. Nie jest żadnym przypadkiem, że w tym okresie ruszyła po Polsce olbrzymia akcja zachęcania do apostazji promowana przez mainstreamowe media. Największe portale drukują poradniki jak wystąpić z Kościoła, podsuwają specjalne formularze do wypełnienia, a na manifestacjach typu „Strajk kobiet” rozdawane są masowo stosowne ulotki.

 

 

Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić  tutaj.


→ Opcje wyszukiwania Drukuj stronę WPiS 10/2024 - okładka Zamów prenumeratę Egzemplarz okazowy

Zapisz się do newslettera

Facebook
  • Blogpress
  • Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa KWORUM
  • Niezależna Gazeta Obywatelska w Opolu
  • Solidarni 2010
  • Razem tv
  • Konserwatyzm.pl
  • Niepoprawne Radio PL
  • Afery PO
  • Towarzystwo Patriotyczne
  • Prawica.com.pl
  • Solidarność Walcząca Mazowsze
  • Liga Obrony Suwerenności
  • Ewa Stankiewicz

Komentarze

Domniemanie jako metoda manipulacji

Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej

Copyright © Biały Kruk Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.

MKiDN
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Archiwum