Dominika Kluźniak w roli Gospodyni i Grzegorz Małecki jako Gospodarz. Fot. TVP/ Stanisław Loba
Wybitna adaptacja „Wesela”
według teatralnej wizji Kostrzewskiego
Jolanta Sosnowska
Pierwsza dziarska sekwencja tego telewizyjnego spektaklu skomponowana została na sposób filmowy: szybki montaż pozującej do ślubnych fotografii młodej pary z gośćmi weselnymi. Krótkie dialogi rozdzielają błyski magnezji, XIX-wiecznej lampy błyskowej, oraz trzaski migawki starego aparatu fotograficznego. Choć telewizyjne przedstawienie „Wesela” w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego zaczyna się od słynnego pytania Czepca (Michał Czernecki), skierowanego do Dziennikarza (Tomasz Schuchardt ): Co tam panie w polityce?, nie padają dobrze znane słowa o Chińczykach, którzy się mocno trzymają. Może dlatego, że dziś jest to banał; wszyscy wiedzą, że Chińczycy trzymają się bardzo mocno… Reżyser, jak sam mówi, starał się z szeregu różnych krótkich scenek zrobić jedną zbiorową rozmowę, która ma się odbywać wobec całej wspólnoty. Dodajmy od razu, choć reżyser tego nie powiedział oficjalnie, że wynikało to również z telewizyjnej tyranii czasowej – „Wesele” zdaniem kierownictwa jest dużo za długie. Ten, wydawać by się mogło, karkołomny pomysł został jednak na szczęście inteligentnie przeprowadzony. Skrócony dialog Czepca z Dziennikarzem kończy celna riposta redaktora: Otóż właśnie polityków mam dość, po uszy, dzień cały. Dziś jest co prawda raczej odwrotnie: to czytelnicy, a zwłaszcza telewidzowie mają polityków powyżej uszu, a redaktorom jakby ciągle ich mało…
Riposta ta, napisana przez Stanisława Wyspiańskiego 118 lat temu, oddaje trafnie sytuację dużej części dzisiejszego polskiego społeczeństwa niemiłosiernie dręczonego przez polityków za pomocą mediów; stali się oni samozwańczymi ekspertami we wszystkich możliwych dziedzinach i wprost dokonali zaboru publikatorów – podzielili między siebie wszystkie środki masowego przekazu. Od lewa do prawa. Choć wiadomo, że głównie od lewa, ta strona dominuje wprost nieprzyzwoicie.
Dalsza część pierwszego aktu, realistycznego w swej stylistyce, toczy się wartko do muzyki i w rytm tradycyjnych skocznych tańców ludowych, gwaru rozmów i przekomarzań mieszczuchów z włościanami. Dobrze oddana została odrębność tych dwóch odmiennych światów, które ślub prostej wiejskiej dziewczyny z wykształconym młodopolskim poetą z miasta, i to Krakowa!, miał w pewien symboliczny sposób pojednać. Są pewne ukłony czynione w obu kierunkach – Dziad w wykonaniu Adama Ferencego i Klimina grana przez Ewę Konstancję Bułhak witająca zebranych: Pochwalony, dobry wieczór państwu, ubrani są miastowo. Z kolei prosta biała bluzka Radczyni (Agnieszka Suchora) nawiązuje do chłopskiej koszuli. Mimo to zbliżenie już od pierwszego słowa wydaje się niemożliwe, nie mówiąc o wzajemnym zrozumieniu. Cóż ta, gosposiu, na roli?/ Czyście sobie już posiali? – pyta w listopadzie (!) Radczyni, na co zdumiona Klimina odpowiada: Tym ta casem sie nie siwo. Pojedynki słowne obu stron przypominają w spektaklu pojedynki tenisowe – krótkie piłki i asy – gem, set i meczbol.
Postaci Wyspiańskiego w telewizyjnej inscenizacji Wawrzyńca Kostrzewskiego ze zdjęciami Adama Bajerskiego częściowo noszą kostium historyczny, ale ubrane są raczej współcześnie. Mają też początkowo chyba zbyt dużo cech i mentalność ludzi nowoczesnych. Tak się też zachowują. Podochocone dziewczyny – Zosia (Martyna Byczkowska) i Haneczka (Karolina Charkiewicz) są bardzo wyemancypowane i popijają wino „z gwinta”. Wielka szkoda, że młode aktorki nie doszły jeszcze do dobrej dykcji – to było zbyt dobre przedstawienie, by w nim to nie raziło. Z kolei rozpalona Rachela (Olga Sarzyńska) natarczywie uwodzi Pana Młodego (cóż z tego, że on tuż po ślubie…). Zaś Marysia (Małgorzata Kocik) próbuje uprawiać seks z Widmem, czyli z upiorem swego zmarłego narzeczonego. To są oznaki współczesnej dekadencji, współczesnego kodu kulturowego opartego na zrywaniu z wszelkim tabu i szarganiu powszechnie uznawanych wartości. Pod młodopolskie bratanie się z chłopstwem można dziś podłożyć na przykład bratanie się ze złem i brzydotą, natomiast powierzchowny zachwyt nad folklorem, czego najwymowniejszym wyrazem w sztuce Wyspiańskiego są postawa i strój Pana Młodego (Piotr Ligienza) – można by dziś uznać za metaforę konsumizmu. Można też postawić tezę, że współczesne przejawy dekadencji, jakże bardziej przecież dekadenckie niż w czasach Młodej Polski, również nieuchronnie będą musiały, tak jak tamte, ponieść klęskę. Dialogi i rozmowy w szerszym gronie, przy suto zastawionym stole, na którym nie brakuje okowity, przeplatają sceny weselnych tanecznych korowodów, które stylizowane są na chocholi taniec – wykonywany, zanim jeszcze pojawi się Chochoł. Biesiadnicy pląsają i wykonują przeróżne wygibasy do współczesnej muzyki Piotra Łabonarskiego, co potęguje wrażenie ich zagubienia, marazmu i oszołomienia. Weselnicy kręcą się w kółko, każdy wsłuchany w siebie, choć tworzą niby jeden taneczny łańcuch. Szczególnie obłąkane są tańce w drugim akcie, kiedy tanecznicy nie zauważają nawet, że pląsają pośród grobów.
Jakieś fatum wisi w powietrzu. Przeczucie czegoś nieuniknionego tężeje z każdą chwilą, a szczególnie od momentu zjawienia się w chałupie rozświeconej, grającej muzyką w noc ciemną, rudowłosej Racheli, córki miejscowego Żyda karczmarza – oczytanej, niezwykle wrażliwej, pod wpływem Przybyszewskiego głodnej doznań i przeżyć, tak duchowych, jak i fizycznych. Ona to jako pierwsza zwraca uwagę na majaczącą za oknem różę na ogrodzie owitą w chochoł ze słomy – i chce chochoła zaprosić na wesele. Rozedrgana emocjonalnie, niespokojna Rachela nostalgicznie nastraja Poetę, którego odtwarza, jak zwykle w inscenizacjach Kostrzewskiego znakomity od pierwszej chwili, od pierwszego wypowiedzianego słowa Piotr Adamczyk. To wielka rola tego aktora. Adamczyk gra subtelnie, nigdy nie szarżuje, a mimo to z jednej strony staje się postacią dominującą, bardzo sugestywną, a z drugiej scalającą dramat. Jest to niezwykle ważne, bowiem tekst sztuki po skrótach nie jest jednak tak płynny jak u Wyspiańskiego. W rozświetlonej, dudniącej muzyką chacie Poeta zaczyna więc w rozmowie z Gospodarzem (Grzegorz Małecki) snuć wizję opustoszałego zamku i dramatycznego rycerza-widmo zakutego w pełną zbroję, nie wiedząc, że jednocześnie przyzywa go na wesele. Tym samym też wznieca echa przegranych powstań narodowych, rozerwanej na strzępy Ojczyzny. Zaczyna grać na bolesnych nutach.
Drugi akt „Wesela”, nazywany symboliczno-wizyjnym, ma w inscenizacji Wawrzyńca Kostrzewskiego charakter niespotykany wcześniej w żadnej inscenizacji. Oto zaproszony przez Pana Młodego na przyjęcie Chochoł (w tej roli Halina Łabonarska!) niczym złowrogie widmo wyłania się z zamglonej czeluści listopadowego ogrodu. Ten Chochoł, grany przez znakomitą aktorkę w sposób niezwykle oryginalny i zarazem sugestywny, budzi lęk. Jest jak zły omen, jak demon – jak postać z horroru. Krzak róży, który miał swą słomą okrywać przed zimnem, na pewno już nigdy nie zakwitnie pod jego trupim chłodem...
Halina Łabonarska jedynie gestem samej dłoni – pokazanym na zbliżeniu – przywołuje do siebie roztańczonych weselników na oniryczny spektakl, którego od tej pory będzie wodzirejem. Prorokuje przy tym złowróżbnie: To co było, może przyjść. „To co było…” – w naszej historii nie brakowało bolesnych, tragicznych wydarzeń, które mogą się powtórzyć. Kostrzewski uważa, że „Wesele” powinno być właśnie jak okropny sen, jak koszmar, z którego musimy się obudzić mądrzejsi i piękniejsi. Wychowując następne pokolenia, powinniśmy wziąć pod uwagę popełnione wcześniej błędy. W tym też duchu reżyser konsekwentnie prowadzi swoją inscenizację. Halina Łabonarska mówi zaś wprost: Sztuka opowiada o tym, co gorzkie, trudne i wzniosłe w polskiej historii. To jest dosyć ostre przedstawienie naszej rzeczywistości. Obecnej, a nie tej sprzed stu lat. „Wesele” powinno nas zaboleć, dotknąć, natomiast my powinniśmy nieustannie się zastanawiać: kim jesteśmy i dlaczego jesteśmy tak podzieleni?
Następne sceny rozgrywają się już nie w bronowickiej chacie, która stanowi w dramacie Wyspiańskiego metaforę Polski, ale na zewnątrz. Pod magicznym wpływem Chochoła-demona wiejski przydomowy ogródek zamienia się w stare, zaniedbane, ponure, trochę przerażające cmentarzysko, przywołujące stimmungowe obrazy Adama Chmielowskiego z jego okresu włoskiego. Jest to siedlisko upiorów – Stańczyka, Hetmana, Rycerza Czarnego, Szeli i Wernyhory, a także cmentarzysko przegranych zrywów niepodległościowych, koszmarnych narodowych zdrad i waśni, podsycanych przez zaborców kompleksów. Góruje nad nimi zniszczony posąg Chrystusa dźwigającego krzyż, niczym kopia posągu sprzed warszawskiego kościoła św. Krzyża, tyle że bez inskrypcji Sursum corda... Wokół niego snują się różne symboliczne zjawy. Każda z nich po śmierci dźwiga przygniatający ciężar.
Stańczyk (Mariusz Bonaszewski) u Kostrzewskiego nie ma żadnych zewnętrznych atrybutów królewskiego błazna-mędrca. Nie odwołuje się też w żadnym stopniu do utrwalonego w powszechnej świadomości wizerunku stworzonego przez Jana Matejkę. Wygląda na nędzarza, na bezdomnego ze schroniska św. Brata Alberta. Mimo to jest nad wyraz sugestywnym budzicielem sumienia narodu, demaskatorem przeklętych wad, coraz bardziej panoszącego się zła. Potrząsa Dziennikarzem, przedstawicielem mediów, mającym w swoich rękach moc rażenia – kształtowania opinii publicznej. Stańczyk mówi wprost, jakby miał na myśli dzisiejsze realia: błaznów coraz więcej macie,/ nieomal błazeńskie wiece. Legendarny królewski trefniś próbuje obudzić Dziennikarza z letargu i zobojętnienia, wskazać dysonans między jego pracą a życiem – co innego pisze, czym innym naprawdę żyje. Choć dobrze widzi, że gasną świece narodowe,/ okropne rzeczy się dzieją,/ śmiechem i szyderstwem biegu/ obudzić, ośmielić zdolne/ serce spodlone, niewolne,/ które naszą krew zaprawia, to jednak – jak celnie zauważa Stańczyk: woli spać albo: Gotów mi płakać najrzewniej,/ rozczulać się cudzych grzechów,/ u bliskiego widzieć tramy,/ zbrodnie, brudy, grzechy, plamy/ i za swojego bliskiego/ uczynić publiczną spowiedź, albo: tobież tylko dzwoni w głuszy/ pogrzebowych jęków dzwon?
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.