Ta droga wśród pustyni prowadzi z Jerozolimy do Jerycha. Fot. Adam Bujak
Rzućmy budy, warty, stada; niechaj nimi Pan Bóg włada…
Ks. prof. Waldemar Chrostowski
Gdy 6 lipca 1979 r. po raz pierwszy stanąłem na Ziemi Świętej, mogły się spełnić dwa dziecięce sny i wyobraźnia, która przez lata się nimi karmiła. Z największą niecierpliwością czekałem zwłaszcza na dwa wydarzenia: wejście do Bazyliki Narodzenia w Betlejem oraz Bazyliki Grobu Bożego w Jerozolimie. Przygotowując się, wiele czytałem, a zarazem odkładałem jeden i drugi moment. Z jednej strony było coś pięknego w tym oczekiwaniu i nadziei bliskiej spełnienia, z czym nie chciałem się rozstać, a z drugiej obawiałem się, jak wypadnie konfrontacja wiary i wyobrażeń z rzeczywistością.
Pójdźmy wszyscy do stajenki
Kilkanaście dni po rozpoczęciu pobytu w jerozolimskiej filii Papieskiego Instytutu Biblijnego, studiując na Uniwersytecie Hebrajskim, rozpoczęliśmy prace wykopaliskowe w Yoqneam, na południe od Hajfy. W pierwszych dniach po przyjeździe nie zdecydowałem się na nawiedzenie najważniejszych dla mnie miejsc świętych – nie chciałem, żeby stało się to zbyt szybko ani w pośpiechu. Po powrocie do Jerozolimy w pierwszych dniach sierpnia wyznaczyłem sobie dwie daty: 15 sierpnia – Betlejem, 24 sierpnia – Bazylika Grobu Bożego. Dłużej tej niezwykłej duchowej przygody odkładać nie mogłem. Obie daty nie były przypadkowe. Pierwsza to ważne święto Maryjne, kończące w Polsce żniwa, a druga – święto św. Bartłomieja, patrona mojej rodzinnej parafii.
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przypadała w tym roku w środę. Tego dnia w programie studiów mieliśmy tylko poranne lekcje języka hebrajskiego. Wcześniej domówiłem się z kolegą z Ghany, że obaj wybierzemy się do Betlejem pieszo. Również dla niego była to długo oczekiwana przygoda duchowa. Odległość z Jerozolimy do Betlejem nie jest wielka – około 9 czy 10 kilometrów. On opowiadał mi o swojej wiosce w Ghanie, skąd pochodził, i mocno podkreślał, że prawdziwym cudem jest to, iż studiuje w Rzymie i Jerozolimie. Jego rodzice, rodzina i cała wioska są z niego dumni, a on bardzo za nimi tęskni i stale o nich pamięta. Ja opowiadałem mu o rodzinnym Chrostowie, dorocznej betlejemskiej szopce w kościele parafialnym w Troszynie, o swojej rodzinie i o tym, że Betlejem jest niezbywalną częścią polskiej kultury, w której wyrosłem i która mnie ukształtowała. Urodzeni tysiące kilometrów od siebie, mieliśmy bardzo wiele wspólnego.
Kiedy nadszedł wyczekiwany dzień, obaj byliśmy bardzo podekscytowani. Przed południem wyruszyliśmy do Betlejem. Przeszliśmy obok Konsulatu Francji, zeszliśmy najpierw w dół, ku murom Starego Miasta, a następnie skierowaliśmy się na prawo, na południe, idąc starożytną drogą prowadzącą do Betlejem i dalej do Hebronu. Minęliśmy szkocki kościół św. Andrzeja i zatrzymaliśmy się, by podziwiać widok góry Syjon z okazałą, odbudowywaną po bombardowaniu w 1967 r., Bazyliką Zaśnięcia Maryi. Obok niej znajduje się Wieczernik. Było bardzo gorąco, z godziny na godzinę upał stawał się coraz większy. Przy drodze było coraz mniej budynków, bo ta część miasta nie była wtedy zabudowana tak, jak obecnie. Skwar dawał się we znaki; mój afrykański kolega znosił go znacznie lepiej niż ja. Wkrótce trzeba było dokupić wody. Wydatek dolara był dla nas niemały. Obaj też byliśmy zgodni, że dopiero od niedawna przyzwyczajamy się do tego, że wodę trzeba kupować.
Mniej więcej po godzinie dotarliśmy w pobliże prawosławnego klasztoru św. Eliasza. Usytuowany po lewej stronie drogi, wydał się godny zwiedzania, przede wszystkim ze względu na pamięć o proroku Eliaszu, który w połowie IX w. przed Chrystusem przygotowywał „drogi Pana”. Stanęliśmy przed drzwiami klasztoru – i na tym się skończyło; były solidnie zamknięte. Poprzestaliśmy na krótkim odpoczynku, popiciu wody i przypomnieniu sobie biblijnego opisu odpoczynku Eliasza w drodze na Horeb. Czuliśmy się tak, jakbyśmy nagle zostali przeniesieni w zamierzchłą starożytność. Wprawdzie to, co współczesne, nie przestało istnieć, ale nie było już ważne. Poszliśmy kilkaset metrów dalej, skąd Betlejem było niemal na wyciągnięcie ręki. Przed sobą mieliśmy widok miasta, zupełnie innego niż Jerozolima. Rzucał się w oczy jego palestyński, bądź arabski, charakter. Przypomniały mi się nasze kolędy, ze stajenką w roli głównej. Na lewo roztaczały się zachodnie krańce Pustyni Judzkiej, na których dominował Herodion – twierdza wzniesiona przez Heroda Wielkiego, w której prawdopodobnie został pochowany.
Wejścia do Betlejem nie zamykał wówczas kilkumetrowy mur, wzniesiony przez Izraelczyków po roku 2000, który oddzielił to miasto od świata zewnętrznego. Dotarliśmy do niewielkiej budowli czczonej jako grób Racheli, jednej z czterech żon Jakuba/Izraela, która po urodzeniu dziecka zmarła na obrzeżach Betlejem. Nie mogliśmy wejść do środka, gdyż było tam mnóstwo żydowskich kobiet, które przechodziły tajemnicze (dla nas) obrzędy. Nie powiodła się próba rozmowy ani dowiedzenia się, co to było. Raczej okazywano nam pewną niechęć, dając do zrozumienia, że nasza obecność jest kłopotliwa, więc ruszyliśmy dalej. Po wejściu do miasta zaczęło się zapraszanie do sklepów. Gdybyśmy weszli do części z nich, na pewno tego dnia nie zobaczylibyśmy Bazyliki Narodzenia. Zatrzymaliśmy się w jednym sklepie, którego arabski właściciel wołał, że jest chrześcijaninem. Zapytał, kim jesteśmy. Kolega z Ghany nie musiał nic wyjaśniać, natomiast odpowiedź „Poland” zaintrygowała naszego gospodarza. „Poland” – powtarzał, „Papa, Papa”, „John Paul, Papa”. Powiedział, że sam jest prawosławny, ale ma w sklepie fotografię „rzymskiego papieża”. Był szczery i dodał, że to ze względu na katolickich pielgrzymów, których zresztą w jego sklepie praktycznie nie ma, bo wszyscy – skarżył się – szukają katolickich sklepów. Pocieszając samego siebie dodał, że na szczęście prawosławni kupują tam, gdzie powinni. Mimo różnicy wyznania poczęstował nas kawą i wodą, po czym przedstawił swoją żonę. Zapowiedział, że wkrótce wrócą do domu dzieci, jego największa radość w życiu. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt, więc – uznając, że tak trzeba – zrobiliśmy zakup widokówek, podziękowaliśmy za gościnę i ruszyliśmy dalej. Zgodnie postanowiliśmy nie wstępować już do żadnego sklepu, nawet gdyby bardzo chciało się nam pić. To postanowienie okazało się zbawienne.
Około godziny 15.00 dotarliśmy do Bazyliki Narodzenia. Najpierw stanęliśmy na Placu Żłóbka, patrząc na legendarną budowlę, o której dziejach wiedzieliśmy niemało. Plac był niemal pusty. Rychło jednak zaatakowali nas sprzedawcy pamiątek, ale z powodu skwaru robili to dość ospale i szybko zaniechali namawiania. Rozglądaliśmy się dookoła, odwlekając moment, gdy osiągniemy cel naszej podróży. Przed wejściem do świątyni siedzieli dwaj żołnierze. Pielgrzymów i turystów było bardzo mało i widok dwóch młodych przybyszów reprezentujących różne rasy bardzo ich zdziwił. Znudzeni, zaczęli wypytywać, skąd jesteśmy i co nas do Betlejem sprowadziło. Im większy był nasz entuzjazm, tym większe było ich zdumienie. Zgodzili się na zrobienie wspólnego zdjęcia, poczęstowali zimną wodą i ostrzegli, by uważać na bardzo niskie wejście, które niegdyś miało uniemożliwić napastnikom wjechanie konno do świątyni. Nadmienili, abyśmy nie uszkodzili swoją głową czcigodnego starożytnego muru.
Z wielkim przejęciem weszliśmy do środka. Najpierw niewielki prostokątny narteks [kryty przedsionek przy ścianie frontowej – przyp. red.], który w pełnym słońca dniu pozostawał mroczny. Minęliśmy bogato rzeźbione drewniane średniowieczne drzwi i znaleźliśmy się w nawie głównej. Wydała się dość zaniedbana, w każdym razie na pewno od dawna nieodnawiana. Cztery rzędy kolumn oddzielają od niej cztery nawy boczne. W nawie głównej zatrzymaliśmy się przed mozaikową posadzką, datowaną na IV lub V wiek. Geometryczne kształty przywoływały wspomnienie podobnych posadzek w bazylikach rzymskich. Na ścianach nawy głównej było widać okopcone fragmenty dawnych mozaik i malowideł. To wszystko wymagało pilnej renowacji, do której doszło dopiero po Wielkim Jubileuszu Roku 2000. Podeszliśmy pod ołtarz z okazałym ikonostasem. Pielgrzymów praktycznie nie było, więc prawosławny grecki mnich zainteresował się nami. Dowiedziawszy się, że jesteśmy księżmi i studentami, stał się bardzo miły. Pokazał wejście na schody z prawej strony ołtarza, które prowadzą w dół, do Groty Narodzenia. Zawahaliśmy się, że to tak blisko i tak nagle – słowem: już. Zatrzymaliśmy się, potrzebując jeszcze trochę czasu…
Powróciły wspomnienia dzieciństwa, strumyk blisko Chrostowa, który zapładniał dziecięcą wyobraźnię, twarze rodziców, brata i bliskich, szopka w kościele parafialnym, zawiłe drogi do kapłaństwa, twarze osób, które służyły radą, wsparciem i pomocą, słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Jedź, jedź, ja tam nigdy nie byłem i już nie będę”. Życzliwy mnich spokojnie patrzył, a po pewnym czasie ożywił się i przynaglał do zejścia w dół. W wykutej w skale krypcie nie było nikogo. Na dole groty, po lewej stronie schodów, znajduje się niewielka kaplica, a na prawo absyda z marmurową posadzką, na której widnieje gwiazda – symbol Jezusa Chrystusa i łaciński napis: „Hic de Virgine Maria Iesus Christus natus est” („Tutaj z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus”). Klęcząc zbliżyliśmy się do tego miejsca. Wszystko inne przestało istnieć. Byłem pierwszy, a mój afrykański kolega cierpliwie czekał. Niemożliwe jest opisanie tego, co czułem.
Po długiej chwili ucałowałem to miejsce, a jedyne, co pamiętam, to uczucie ulgi i wielkiej wdzięczności – Bogu i tym wszystkim, których On postawił na mojej drodze. Kiedy ku betlejemskiej gwieździe skłonił się mój towarzysz, wstałem i po przeciwległej stronie groty zobaczyłem ołtarz Żłóbka, a obok ołtarz Mędrców. Historyczna wiarygodność tych nazw niewiele mnie obchodziła.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.