Paweł Stachnik
78 lat temu o godz. 5 rano czasu moskiewskiego prawie 500 tys. żołnierzy przekroczyło naszą wschodnią granicę i rozpoczęło marsz w kierunku zachodnim. Realizowali w ten sposób postanowienia tajnego protokołu do układu niemiecko-sowieckiego z 23 sierpnia, zwanego paktem Ribbentrop–Mołotow. Przewidywał on podział terytorium Rzeczypospolitej między ZSRR i III Rzeszę. Do ataku na Polskę wyznaczono siły dwóch nadgranicznych okręgów wojskowych (w sowieckiej nomenklaturze nazywanych frontami): Białoruskiego i Ukraińskiego. Grupa uderzeniowa tego pierwszego liczyła 200 802 żołnierzy, a dowodził nim komandarm II rangi (czyli generał porucznik) Michaił Kowaliow. Grupa uderzeniowa Frontu Ukraińskiego liczyła 265 714 żołnierzy, a jego dowódcą był komandarm I rangi (czyli generał armii) Siemion Timoszenko. Na Polskę ruszyło kilkadziesiąt dywizji strzeleckich, kawaleryjskich i brygad pancernych. Sam tylko Front Białoruski w pełnym ukompletowaniu miał 1862 czołgi i 243 samochody pancerne.
Dyrektywa Naczelnego Wodza
W chwili sowieckiego ataku Wojsko Polskie toczyło zacięte zmagania z armią niemiecką. Główne działania koncentrowały się w południowo-wschodniej części kraju (w okolicach Zamościa, Tomaszowa Lubelskiego i Lwowa) oraz w centrum (dolny odcinek Bzury, Puszcza Kampinoska, Modlin, Warszawa). Trwała m.in. bitwa nad Bzurą, obrona stolicy i Modlina oraz obrona Helu. Toczące się tam poważne walki nieco przyhamowały posuwanie się sił niemieckich. Dzięki temu wschodnia część Rzeczypospolitej stanowiąca około 1/3 terytorium państwa zyskała nieco czasu. Niestety, wszystkie duże jednostki ze wschodniej części kraju walczyły już z Niemcami. Natomiast oddziały sformowane w ośrodkach zapasowych wysyłano na południowy wschód, gdzie zgodnie z planem obrony Naczelnego Wodza miano tworzyć tzw. przedmoście rumuńskie.
Jak podają badacze kampanii wrześniowej, profesorowie Czesław Grzelak i Henryk Stańczyk w monografii „Kampania polska 1939 roku”, na północ od rzek Piny i Prypeci nie było w zasadzie pełnowartościowych polskich związków taktycznych, a tylko mniejsze lub większe pododdziały nieuzbrojonych rezerwistów w ośrodkach zapasowych oraz napływający od zachodu żołnierze z rozbitych oddziałów frontowych. Dwa większe związki taktyczne znajdowały się jedynie w rejonie Wołkowyska i Brześcia nad Bugiem. W pobliżu tego pierwszego formowało się Zgrupowanie Kawalerii gen. Wacława Przeździeckiego liczące około 2 tys. żołnierzy. Koło tego drugiego rozwijała się 17-tysięczna Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. „Szacuje się, że liczba żołnierzy (oprócz KOP) w przyszłym pasie działań wojsk Frontu Białoruskiego mogła wynosić około 45 tys., z czego uzbrojonych (niestety nie w pełni) mogło być około 28 tys. Doliczając do tego około 7 tys. żołnierzy KOP i około tysiąca z półbrygady Obrony Narodowej „Dzisna”, to ponad dwustutysięcznemu zgrupowaniu wojsk Frontu Białoruskiego mogło się przeciwstawić około 36 tysięcy słabo uzbrojonych polskich żołnierzy, głównie rezerwistów” – piszą historycy.
Lepiej było na południowym wschodzie, gdzie miano tworzyć linię obrony na przedmościu rumuńskim. Z różnych stron ściągały tam całe i rozbite oddziały, jednostki zapasowe, rezerwiści i ochotnicy; szacuje się, że było to 350–380 tys. żołnierzy. Ponad połowa z nich nie była uzbrojona, mieli różny poziom wyszkolenia oraz morale po przebytych ciężkich nieraz walkach.
Granicy wschodniej strzegło ponadto 20 batalionów Korpusu Ochrony Pogranicza. Część jednostek odesłano wcześniej na zachód, dlatego liczebność Korpusu na wschodnich rubieżach była o 25 proc. mniejsza od etatowej i wynosiła zaledwie 12 tys. żołnierzy. W dużym stopniu składała się z rezerwistów. Żołnierze KOP obsadzali 190 strażnic, a na każdy batalion przypadało przeciętnie 80 km granicy. „W przeddzień agresji sowieckiej Kresy Wschodnie nie były przygotowane do odparcia ataku nowego wroga, bo być nie mogły. Polska doktryna wojenna nie zakładała wojny na dwa fronty i to w dodatku ze znacznie silniejszymi przeciwnikami. Dlatego też wszystkie możliwe jednostki liniowe rzucone zostały do walki przeciw Niemcom. Te, które zostały na Kresach, nie posiadały większej wartości bojowej tak pod względem wyszkolenia, jak wyposażenia i uzbrojenia” – stwierdzili cytowani powyżej badacze.
Wiadomość o wejściu Armii Sowieckiej dotarła do Oddziału Operacyjnego Sztabu Naczelnego Wodza około godz. 6 rano i wywołała ogromne zaskoczenie. Przebywający wtedy w Kołomyi marszałek Rydz-Śmigły odbył kilka narad z udziałem prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych, próbując ustalić oficjalne stanowisko. Początkowo był za natychmiastowym podjęciem walki, twierdząc, że trudno pogodzić się z myślą, by nowy agresor bez oporu zajmował kraj. Jednak z upływem godzin i zmieniającą się sytuacją ewoluowała też postawa Naczelnego Wodza. Wieczorem Rydz-Śmigły wydał wojsku następującą dyrektywę: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”. Dyrektywę przekazano oddziałom przez radiostację Sztabu Naczelnego Wodza i radiostacje pośredniczące około godz. 21.40.
Zdania historyków co do tego rozkazu marsz. Śmigłego są podzielone. Jedni twierdzą, że wobec zmasowanego ataku ze strony ZSRR jakakolwiek walka nie miała sensu, była z góry skazana na porażkę i prowadziła tylko do ofiar w ludziach. Naczelny Wódz postąpił więc słusznie, starając się wyprowadzić z kraju jak najwięcej żołnierzy, by później kontynuować walkę we Francji. Szef Sztabu i jeden z najbliższych współpracowników Rydza-Śmigłego, gen. Wacław Stachiewicz, zanotował: „[Marszałek] Zawsze uważał, że walka Polski z Niemcami jest tylko wstępem do wojny, pierwszą fazą ogólnej wojny koalicyjnej państw zachodnich i Polski z Niemcami i tylko w takiej wojnie oczekiwał zwycięstwa”.
Inni badacze uważają natomiast, że dyrektywa wprowadzała wśród oddziałów zamieszanie. Lepsze – pod pewnymi względami – byłoby jasne postawienie sprawy: nazwanie sowieckiego wkroczenia agresją (bo tym właśnie było) i wypowiedzenie ZSRR wojny. Jak się potem okazało, dyrektywa Naczelnego Wodza sprawiła, że wielu dowódców, w tym także wysokiej rangi, nie decydowało się na podjęcie walki i chętnie poddawało się wkraczającej Armii Czerwonej.
Wilnianie bronią miasta
Nacierające jednostki sowieckie uderzyły najpierw na strzegące granic strażnice KOP. Nieliczne ich obsady stawiły opór, który szybko został złamany. Przewaga wroga była miażdżąca. Strażnice liczyły zwykle od 11 do 16 żołnierzy i pilnowały od 8 do 10 km linii granicznej. Większość z nich nie podjęła walki, poddała się lub wycofała. Niektóre zaś, nieatakowane, przeczekały na swych posterunkach ponad dobę, mimo że wojska sowieckie weszły głęboko na ich tyły.
Jednym z głównych zadań wojsk Frontu Białoruskiego było zajęcie Wilna. Wyznaczono do tego 3. Armię liczącą ponad 85 tys. żołnierzy. Pomocy udzielić jej miała sąsiadująca z nią 11. Armia. Na wieść o wkroczeniu Sowietów Wilno zaczęło przygotowywać się do odparcia ataku. Dziesięć batalionów piechoty, które udało się zebrać, zajęło pozycje obronne wokół miasta. Obrońcy dysponowali kilkunastoma działami, kilkoma armatami przeciwlotniczymi i kilkudziesięcioma karabinami maszynowymi. Duch walki wśród żołnierzy i mieszkańców był znaczny. Tym większe zdziwienie wywołał wydany 18 września przez najstarszego stopniem oficera w mieście, płk. Jarosława Okulicza-Kozaryna, rozkaz o… zwinięciu obrony i wycofywaniu się wojska w stronę granicy litewskiej. Jak później ustalono, polecenie takie telegraficznie wydał Okuliczowi dowódca Okręgu Korpusu nr III w Grodnie (czyli okręgu wojskowego) i Grupy Operacyjnej „Grodno”, gen. Józef Olszyna-Wilczyński. Okulicz nakazał więc opuścić miasto jednostkom niebojowym, pozostałym zaś zająć pozycje obronne, ale walkę podjąć tylko na wyraźny rozkaz. Gdy Sowieci zaatakowali miasto, płk Okulicz-Kozaryn po pierwszych walkach wydał kolejny chaotyczny rozkaz: opuścić Wilno i wycofywać się w stronę granicy litewskiej… Część oddziałów usłuchała i odeszła, część pozostała i wspomagana przez cywilnych ochotników podjęła bohaterską walkę.
18 września sowieckie oddziały pancerne i zmotoryzowane zaatakowały miasto. Do pojazdów wroga – czołgów i samochodów pancernych – ogień z dział otworzyli polscy obrońcy. Na ul. Poleskiej przy pomocy karabinów przeciwpancernych i cekaemów zniszczono jeden czołg, a drugi uszkodzono. Jeden z batalionów sowieckiej 6. Brygady Pancernej wdarł się w polskie pozycje przy cmentarzu na Rossie bronione przez batalion KOP „Troki”. Obrońcy stracili kilkunastu zabitych i rannych. Trzech KOP-istów poległo kilkadziesiąt metrów od grobu matki i serca Józefa Piłsudskiego. Czołgi 6. Brygady Pancernej przedarły się też do centrum miasta. Tam natrafiły na baterię artylerii przeciwlotniczej, która otworzyła do nich ogień, uporczywie usiłując je zatrzymać. Obrońcy strzelali do czołgów z działek i cekaemów, obrzucali je też granatami ręcznymi. Inną grupę pojazdów z tej brygady zaatakowała młodzież i żołnierze rzucający butelki z mieszanką zapalającą.
Wobec tak zdecydowanej postawy mieszkańców i wojska pierwszy dzień sowieckiego ataku na Wilno nie przyniósł napastnikom sukcesu. Nazajutrz do akcji ruszyły więc wszystkie pancerne siły wroga. Mimo rozpaczliwej obrony tym razem wdarły się do miasta i opanowały je. Według sowieckich raportów straty przy zajmowaniu Wilna wyniosły: 13 zabitych (w tym sześciu oficerów), 24 rannych, zniszczonych pięć czołgów i jeden samochód pancerny, trzy uszkodzone samochody. Historycy krytycznie oceniają zachowanie gen. Olszyny-Wilczyńskiego i płk. Okulicza-Kozaryna, którzy nie dość, że nie przejawili chęci twardej obrony kresowego miasta, to jeszcze swoimi rozkazami nakazującymi zwinąć obronę utrudnili sytuację oddziałom, które podjęły walkę.
Na południowym skrzydle Frontu Białoruskiego walczyła 4. Armia dowodzona przez komdiwa (generała dywizji) Wasilija Czujkowa. Posuwając się na zachód, zajmowała kolejne miejscowości. Czasami bez walk, a czasami po krótszej lub dłuższej wymianie ognia z polskimi żołnierzami, którzy niekiedy podejmowali walkę, a nieraz wycofywali się na zachód albo oddawali się do niewoli (np. w Klecku, gdzie poddało się 380 żołnierzy i 20 oficerów). Inaczej zachowali się żołnierze batalionu KOP „Sienkiewicze” w Kożangródku, którzy, zajmując dogodne pozycje w miejscowości oraz na okalających ją wzgórzach, ostrzelali z broni maszynowej nadciągającą kolumnę sowieckiego 23. Samodzielnego Korpusu Strzeleckiego. Spowodowało to jej zatrzymanie i zamieszanie w szeregach. „Do tyłu poszły rozkazy ściągnięcia wszystkich możliwych oddziałów na miejsce walki. Dowodzenie walką zaczęli przejmować oficerowie sztabu (m.in. szef sztabu korpusu płk Charitonow, szef artylerii korpusu płk Własow), pogłębiając chaos. Gdy Sowieci wreszcie rzucili do ataku piechotę, pojazdy pancerne i artylerię, Polacy nie przerywając walki wycofali się z Kożangródka. Oddział KOP cały czas prowadząc ogień do nieprzyjaciela odchodził na zachód. Gdy zagroziło mu odcięcie, oderwał się od Sowietów i skutecznie wycofał. Jak widać, mimo ogromnej przewagi Sowietów w ludziach i sprzęcie, nawet skromnymi i szczupłymi siłami można było podjąć z nimi walkę. Potrzeba było tylko bojowego ducha”.
Bunkry wylatują w powietrze
W Pińsku na Polesiu stacjonowała polska Flotylla Pińska. Jej okręty, zwykle bardzo skuteczne na poleskich rzekach i rozlewiskach, nie mogły operować z powodu niskiego stanu wody. Większość jednostek więc zatopiono, a marynarzy wcielono do zgrupowania KOP gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna oraz do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Na miejscu pozostawiono niewielkie siły, które tuż przed wejściem Sowietów miały dokonać zniszczeń. Gdy 20 września około godz. 16 pod Pińsk zaczęły podchodzić radzieckie czołgi, w mieście kończono zatapiać ostatnie jednostki. Wycofując się z miasta, sekcja minerska wysadziła most na Pinie, niszcząc przy okazji znajdujące się na nim dwa sowieckie czołgi.
Dramatyczny przebieg miała obrona Odcinka Umocnionego „Sarny” na Wołyniu. Na długości 170 km, od Sarn do miasta Bereźne, wybudowano 207 nowoczesnych żelazobetonowych schronów, obsadzonych przez pułk KOP „Sarny” ppłk. Nikodema Sulika (późniejszego dowódcy 5. Kresowej Dywizji Piechoty w II Korpusie Polskim). Pułk składał się z czterech batalionów i liczył około 4 tys. żołnierzy, toteż okolice Sarn były najlepiej ochranianym odcinkiem granicy polsko-
-sowieckiej. Cóż jednak z tego, gdy zaatakowała go cała sowiecka 60. Dywizja Strzelecka licząca aż 16 tys. ludzi i wyposażona w czołgi i ciężką artylerię.
W nocy 19 września dywizja ześrodkowała się naprzeciw wsi Tynne. Napastnikom sprzyjały ciemność i gęsta mgła, umożliwiająca skryte podejście pod polskie pozycje. Między godzinami 3 a 4 rano dysponujący ogromną przewagą Sowieci rozpoczęli natarcie ogniem z dział, czołgów i karabinów maszynowych. Naprzód ruszyła piechota. Polacy jednak nie dali się zaskoczyć. Cekaemy z bunkrów zagrały ogniem, przygważdżając sowieckich żołnierzy do ziemi. Ostrzał bezpośredni nie zniszczył polskich umocnień, ale ogłuszył żołnierzy, pozbawiając ich możliwości prowadzenia ognia. Dusili się też od gazów prochowych z cekaemów, którymi razili Sowietów, od pyłu i kurzu wywołanego ostrzałem armatnim, a głowy rozrywał im huk wybuchających pocisków. Korzystając z oszołomienia załóg, sowieccy żołnierze przenikali w głąb polskich linii. Saperzy zaś podchodzili pod bunkry, obkładali je materiałami wybuchowymi i wysadzali w powietrze razem z załogą… W taki właśnie sposób zginął ppor. Jan Bołobot i jego 50 żołnierzy. Zostali pogrzebani pod gruzami bunkra, w którym się bronili. Wobec przygniatającej przewagi wroga ppłk Sulik wydał o godz. 14 rozkaz opuszczenia fortyfikacji i oderwania się od nieprzyjaciela. Pododdziały opuściły pozycje i wieczorem wycofały się. Z powodu pozrywanej łączności rozkaz o ewakuacji nie dotarł jednak do wszystkich. W niektórych bunkrach żołnierze pozostali i bronili się nadal. Sowieci oczyszczali odcinek z resztek obrońców, wysadzali schrony i wywozili wyposażenie aż do 25 września.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.