Proces uczestników nieudanego zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. Na zdjęciu członkowie składu orzekającego, od lewej: Hermann Reinecke, Roland Freisler i Heinrich Lautz. Fot. Deutsches Bundesarchiv
Analogie i przestrogi
Adam Sosnowski
Stan polskiego sądownictwa znany jest z pewnością Czytelnikom w mniejszej lub większej mierze – sędziowie działający na telefon rzekomych funkcjonariuszy PO, wspólne narady najwyższych sędziów z kierownictwem Platformy Obywatelskiej, obstrukcja podczas ostatnich wyborów I Prezesa Sądu Najwyższego, kolektywne załamanie się trójmiejskiego wymiaru sprawiedliwości w sprawach Amber Gold czy skandali pedofilskich, kilkadziesiąt osób zamieszanych w aferę korupcyjną krakowskiego Sądu Apelacyjnego czy śmieszna kara zasądzona dla sędziego złodzieja. A i tak wszystko to blednie wobec jawnego zaangażowania sędziów w aktualny spór polityczny, co wszak stoi w sprzeczności z niezawisłością, która powinna bezwzględnie cechować tę grupę zawodową.
Bierze się to nie tylko z partykularnych interesów „kasty”, ale także – być może nawet przede wszystkim – z ich rodowodu. Dokładnie zostało to opisane w książce „Resortowe togi”, a nas w tym tekście interesują nie tyle nazwiska, co mechanizmy. Te z kolei są bardzo podobne do tego, co działo się za Odrą po upadku hitlerowskich Niemiec po 1945 r.
Na rzecz dalszej argumentacji należy wyjaśnić jedno już na początku tego tekstu, gdyż jest to fakt często dziś relatywizowany. Zarówno nazizm, jak i komunizm były ideologiami zbrodniczymi, w których systemach prawnych skazywało się ludzi na śmierć z powodu ich innych poglądów lub za brak współpracy z aparatem państwowym. Rzecz jasna, PRL lat 1950. był inną rzeczywistością niż PRL lat 1980., ale z drugiej strony nie wolno zapomnieć, że Stanisław Pyjas został zamordowany w 1977 r., ks. Jerzy Popiełuszko w 1984 r., a ks. Sylwester Zych w 1989 r. To wcale nie tak dawno temu. Było to możliwe przy czynnej i biernej współpracy wszystkich trybików machiny państwowej.
Niemcy nigdy się nie oczyścili
Zacznijmy jednak od naszych sąsiadów. Uporczywie utrzymuje się mit, jakoby Niemcy w sposób doskonały i kompletny rozliczyli czarny okres swej historii z lat 1933–1945, przechodząc tak zwaną denazyfikację. Tym określeniem nazywa się czas po zakończeniu II wojny światowej, kiedy w Niemczech trwała odbudowa państwa i rozliczano twórców i współtwórców zbrodniczego reżimu hitlerowskiego. Należy jednak podkreślić, że nie był to proces wewnętrzny narzucony na Niemcy przez Niemców, lecz proces zewnętrzny forsowany przez cztery państwa zwycięskiej koalicji okupujące terytorium Niemiec po 1945 r.
W początkowej fazie szczególnie mocno naciskali na to Amerykanie, choć niestety później od tego odeszli. Niemniej to nie Niemcy się oczyszczali, co zresztą nie powinno nas dziwić, biorąc pod uwagę szerokie poparcie społeczne dla działań Hitlera; wobec tego poparcia dziś panuje zmowa milczenia. Miliony ludzi na wiecach, popularność publicznych egzekucji czy trwanie przy reżimie hitlerowskim nawet podczas ciężkich nalotów na miasta niemieckie są potwierdzeniem zbiorowej odpowiedzialności narodu niemieckiego. Noblista i jeden z najlepszych pisarzy XX w. Tomasz Mann napisał w 1944 r.: „Nie wolno zapomnieć i nie wolno dać sobie wyperswadować, że narodowy socjalizm był entuzjastyczną i pełną iskier rewolucją, ruchem narodu niemieckiego z potwornym wkładem wiary i zachwytu”.
Tak więc denazyfikacja została na Niemców nałożona, a wobec kolaboracji praktycznie każdej niemieckiej rodziny z reżimem nie mogła w sposób naturalny cieszyć się poparciem społecznym. W 1946 r. Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec, czyli gremium działające w imieniu rządów czterech mocarstw koalicji antyhitlerowskiej – Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Związku Radzieckiego – wydaną w styczniu dyrektywą nr 24 postanowiło, że nazistów należy usunąć z urzędów oraz z funkcji publicznych. Dotyczyło to, rzecz jasna, także wymiaru sprawiedliwości. Przepis ten jednak już niebawem okazał się martwy. W trzech zachodnich strefach okupacyjnych internowano do 1947 r. łącznie 180 tys. osób, z których skazano jedynie 5 tys. Ponadto przed sądami musiało się tłumaczyć 2,5 miliona Niemców, których nie internowano. W procesie denazyfikacji winnymi udziału w zbrodniczym reżimie uznano zaledwie 1,4 proc. z nich. Było to jedynie 30 tys. ludzi na blisko 80 milionów żyjących w 1939 r. w Trzeciej Rzeszy. Doprawdy, trudno nazwać to oczyszczeniem.
Potwierdzają to dalsze liczby. Już w latach 1950. ponad dwie trzecie osób zajmujących pozycje kierownicze w Federalnej Policji Kryminalnej było przed 1945 r. członkami SS, elitarnego zgrupowania zbrodniczego Adolfa Hitlera. Paradoksalnie, to właśnie ich „doświadczenie” zawodowe stało się podstawą zatrudnienia ich w nowej formacji. Podobnie było z sądownictwem i wymiarem sprawiedliwości, gdzie wielu prawników służących wcześniej Hitlerowi nie miało większych problemów, aby zapisać się na służbę nowej Bundesrepublice.
Należy tu dodać, że prawnicy byli fundamentem Trzeciej Rzeszy, a zwłaszcza do SS z chęcią powoływano młodych mężczyzn po studiach prawniczych. Zresztą nie trzeba ich było powoływać, sami się zgłaszali. Bodaj najsłynniejszym z nich był Hans Frank, generalny gubernator okupowanych ziem polskich podczas II wojny światowej. Rzecz jasna, wszystko to działo się w świetle prawa, wypaczonego, bezdusznego i zabójczego, ale jednak – prawa. W tzw. Dekrecie o Polakach (Polenstrafrechtsverordnung) „legalnie” odebrano Polakom i Żydom podstawowe prawa i to właśnie w imię prawa. Trudno o bardziej dobitny przykład morderczych skutków legalizmu, o czym powinni pamiętać przedstawiciele „kasty” także i dziś.
Jest tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika „WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.
Trzeba przyznać, że lewackie media nad Wisłą, czyli media, które same nazwały się „głównego nurtu”, podczas pontyfikatu polskiego papieża Jana Pawła II trzymały w sprawach papieskich języki, pióra i kamery na wodzy. Póki Ojciec Święty żył, naprawdę rzadko zdarzał się jakiś napad na naszego Wielkiego Rodaka ze strony Jego ziomków, obojętnie jakiej byli orientacji (teraz, co innego – używają sobie po chamsku). W Niemczech natomiast niezbyt respektują swojego rodaka na tronie Piotrowym i to jeszcze za życia Benedykta XVI. I tam nie obywa się bez chamstwa, które w temacie papieskim jest jakby uprawnione. Dotyczy to nawet tak zdawałoby się szacownych i kulturalnych redakcji, jak np. „Die Welt”. Nie wiem czemu w Polsce określa się ten dziennik jako konserwatywno-prawicowy. Tym bardziej, że redakcja sama pisze o sobie: „liberalno-kosmopolityczna”.
więcej
Copyright © Biały Kruk. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie materiały, informacje, pliki, zdjęcia itp. dostępne w serwisie chronione są prawami autorskimi i nie mogą być kopiowane, publikowane i rozprowadzane w żadnej formie.
Cytaty możliwe są jedynie pod warunkiem podania źródła.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.